piątek, 5 grudnia 2014

Wpis na listę arbitrów i artykuł na Kluwer Arbitration Blog


Dwie wiadomości. Pierwsza - zostałem wpisany na listę arbitrów rekomendowanych Sądu Arbitrażowego przy Konfederacji LEWIATAN. Druga - Kluwer Arbitration Blog opublikował dziś artykuł, który napisałem wraz z Janem Kieszczyńskim, na temat nowego regulaminu Sądu Arbitrażowego przy Krajowej Izbie Gospodarczej.

wtorek, 28 października 2014

Czy można zawrzeć umowę o arbitraż przez krótkofalówkę? Kilka uwag o formie umowy o arbitraż


Arbitraż jest dziedziną prawa, w której liczba konferencji i publikacji znacznie przekracza liczbę istotnych zagadnień. W wystąpieniach i artykułach często rozważane są kwestie bez praktycznego znaczenia lub zagadnienia banalne. Jednak niektóre pozornie nieistotne kwestie wcale takie nie są. Kto pomyślał, że tytułowe pytanie jest jednym z arbitrażowych pseudozagadnień jest w błędzie. Otóż Toby Landau QC, światowy autorytet w dziedzinie arbitrażu na poważnie rozważa tę kwestię w swoim artykule. Wskazuje, że umowy o ratownictwo morskie zawiera się z reguły się przez radio i często stosuje się w nich wzór umowy zwany Lloyd’s Open Form. Wzór ten zawiera klauzulę arbitrażową. Landau zastanawia się czy słuszne jest, by umowa tak zawarta była ważna, a zapis na sąd polubowny był nieważny z uwagi na niezachowanie wymogów formalnych.

Kwestia krótkofalówkowa nie jest jedynym zagadnieniem z zakresu formy umowy o arbitraż. Z polskiej perspektywy są dwie grupy problemów. Po pierwsze, na tle obecnie obowiązujących przepisów Kodeksu postępowania cywilnego jest kilka kwestii budzących wątpliwości. Po drugie, toczy się debata, czy powinno się zliberalizować obecne wymogi odnośnie formy zgodnie z treścią Ustawy Modelowej UNCITRAL w wersji z 2006 roku.

Trzy kwestie krajowe

Kwestię formy umowy o arbitraż w polskim prawie reguluje art. 1162 KPC:

§ 1. Zapis na sąd polubowny powinien być sporządzony na piśmie.

§ 2. Wymaganie dotyczące formy zapisu na sąd polubowny jest spełnione także wtedy, gdy zapis zamieszczony został w wymienionych między stronami pismach lub oświadczeniach złożonych za pomocą środków porozumiewania się na odległość, które pozwalają utrwalić ich treść. Powołanie się w umowie na dokument zawierający postanowienie o poddaniu sporu pod rozstrzygnięcie sądu polubownego spełnia wymagania dotyczące formy zapisu na sąd polubowny, jeżeli umowa ta jest sporządzona na piśmie, a to powołanie się jest tego rodzaju, że czyni zapis częścią składową umowy.

Wykładania tego przepisu napotyka na trzy problemy. Po pierwsze, niejasne jest czy dokument niepodpisany, który nie został „wymieniony” między stronami, może być uznany za dokument sporządzony na piśmie. Zasadnie wskazuje się, że forma „na piśmie” nie jest formą pisemną w rozumieniu przepisów Kodeksu cywilnego. Mimo braku wyraźnej regulacji zgadzam się z tymi autorami, którzy uważają, że zapis „na piśmie”, o którym mowa w art. 1162 § 1 KPC musi być podpisany. Po drugie, niezbyt szczęśliwa redakcja § 2 spowodowała, że nie wiadomo, czy zawarcie klauzuli arbitrażowej przez odesłanie możliwe jest tylko w przypadku gdy odesłanie następuje w dokumencie podpisanym przez strony (takim, w o którym mowa w § 1), czy też np. w e-mailu lub niepodpisanym dokumencie (czyli takim, o którym mowa w § 2). Ta druga interpretacja jest bardziej rozsądna, ale sprawa nie jest jednoznaczna. Po trzecie, nie ma zgody odnośnie tego jakie są skutki niezachowania formy umowy o arbitraż. Powstały w tym zakresie aż cztery koncepcje. Skutkiem niezachowania formy ma być wg nich odpowiednio: (a) nieistnienie zapisu, (b) niedopuszczalność przeprowadzenia dowodu ze świadków i z przesłuchania stron (forma ad probationem), (c) nieważność zapisu (4) bezskuteczność zapisu. Opowiadam się za ostatnią z tych koncepcji.

Skoro prawie 10 lat obowiązywania przepisów o arbitrażu nie wystarczyło do rozstrzygnięcia tych wątpliwości warto by ustawodawca pamiętał o nich w przypadku nowelizacji Części piątej Kodeksu postępowania cywilnego.

Dwie kwestie na tle Ustawy Modelowej

W 2006 Ustawa Modelowa została zmieniona. W zakresie formy zaproponowano dwie alternatywne, równorzędne opcje.

Opcja pierwsza brzmi następująco:

Article 7. Definition and form of arbitration agreement

(1) “Arbitration agreement” is an agreement by the parties to submit to arbitration all or certain disputes which have arisen or which may arise between them in respect of a defined legal relationship, whether contractual or not. An arbitration agreement may be in the form of an arbitration clause in a contract or in the form of a separate agreement.

(2) The arbitration agreement shall be in writing.

(3) An arbitration agreement is in writing if its content is recorded in any form, whether or not the arbitration agreement or contract has been concluded orally, by conduct, or by other means.

(4) The requirement that an arbitration agreement be in writing is met by an electronic communication if the information contained therein is accessible so as to be useable for subsequent reference; “electronic communication” means any communication that the parties make by means of data messages; “data message” means information generated, sent, received or stored by electronic, magnetic, optical or similar means, including, but not limited to, electronic data interchange (EDI), electronic mail, telegram, telex or telecopy.

(5) Furthermore, an arbitration agreement is in writing if it is contained in an exchange of statements of claim and defence in which the existence of an agreement is alleged by one party and not denied by the other.

(6) The reference in a contract to any document containing an arbitration clause constitutes an arbitration agreement in writing, provided that the reference is such as to make that clause part of the contract.

Opcja druga (zwana “opcją meksykańską” ) brzmi:

Article 7. Definition of arbitration agreement

“Arbitration agreement” is an agreement by the parties to submit to arbitration all or certain disputes which have arisen or which may arise between them in respect of a defined legal relationship, whether contractual or not.

Opcja pierwsza zakłada utrzymanie wymogu formy na piśmie. Wymóg ten jednak zostaje maksymalnie rozmyty bowiem forma „na piśmie” obejmuje umowy zawarte w dowolnej formie, w tym zawarte ustnie i w sposób dorozumiany, byle ich treść była utrwalona w jakikolwiek sposób. Druga opcja przewiduje likwidację wymogów formalnych dla umowy o arbitraż.

Uważam, że nie ma sensu dostosowanie treści art. 1162 KPC do art. 7 Ustawy Modelowej czy to w pierwszej czy drugiej opcji. Pierwsza opcja jest niejasna. Nie wiadomo co oznaczać ma wymóg by treść umowy była utrwalona w dowolny sposób. Czy notatka sporządzona przez jedną ze stron w dniu zawarcia umowy handlowej stanowi „utrwalanie” umowy? A protokół z wewnętrznego spotkania zarządu jednej ze stron sporządzony po 2 latach od zawarcia umowy z kontrahentem? Każda z opcji, a zwłaszcza opcja druga, doprowadzi do tego, że do sądów polubownych będą wpływać sprawy w oparciu o wątpliwe twierdzenia odnośnie zapisu na sąd polubowny. Jest to o tyle niebezpieczne, że arbitrzy często na siłę starają się znaleźć podstawy do jurysdykcji sądu arbitrażowego, gdyż od tego zależy ich wynagrodzenie. Również w sądach państwowych zwiększy się liczba spraw, w których ze względów taktycznych pozwani podnosić będą dęte zarzuty zapisu na sąd polubowny. Łatwo wyobrazić sobie, że w sprawie z elementem międzynarodowym na okoliczność zawarcia umowy o arbitraż w sposób konkludentny strona pozwana powoła świadków przebywających za granicą i wniesie o przesłuchanie ich w drodze pomocy sądowej. W ten sposób najprostsza sprawa zostanie w łatwy sposób opóźniona o rok, dwa lata. I jeszcze jedna kwestia. Ani pierwsza, ani druga opcja nie jest skorelowana z Konwencją Nowojorską. Konwencja ta przewiduje, że umowa o arbitraż powinna być podpisana przez strony lub zawarta w wymienionym między stronami liście lub telegramie. Jeżeli więc polski ustawodawca zliberalizuje wymogi formalne, istnieje ryzyko, że sąd zagraniczny sąd państwowy odmówi uznania lub stwierdzenia wykonalności wyroku wydanego w oparciu o umowę o arbitraż zawartą w formie ustnej lub sposób dorozumiany.


niedziela, 5 października 2014

Nowa kancelaria


Kancelaria Woźniak Kocur przeszła do historii. Od października ruszył projekt Kocur i Wspólnicy, butik specjalizujący się w arbitrażu i sporach sądowych.

Nasze nowe dane adresowe:

Kocur i Wspólnicy Sp.k.
ul. Wspólna 35/8
00-519 Warszawa

Strona będzie gotowa wkrótce. Serdecznie zapraszamy.

poniedziałek, 7 lipca 2014

Henry Friendly, niedościgniony wzór sędziego


Ci, których interesuje prawnicze życie umysłowe również poza granicami Polski znają zapewne nazwiska amerykańskich sędziów takich jak Antonin Scalia, John Roberts czy Richard Posner, oraz historyczne postacie takie jak Oliver Wendell Holmes czy Warren Burger. W przeciwieństwie do nich sędzia Henry Friendly jest w Polsce postacią mało znaną. W swoim rodzinnym kraju uważany jest jednak za jednego z najwybitniejszych sędziów w historii. Niedawno ukazała się jego biografia autorstwa Davida M. Dorsena pt. „Henry Friendly.Greatest Judge of His Era”. Przedmowę napisał sędzia Richard Posner, który sam uważa bohatera biografii za niedościgniony wzór sędziego.

Przyznaję, że była to pierwsza biografia sędziego, jaką w życiu przeczytałem. Była to lektura ciekawa, a sam Friendly był postacią nietuzinkową. Był niesłychanie inteligentny. Ukończył studia na Harvard Law School z najlepszym wynikiem w historii. Odrzucił ofertę nauczania na Harvardzie i po odbyciu praktyki w Sądzie Najwyższym zaczął praktykę w kancelarii Root, Clark, Buckner, Howland and Ballantine (która po latach zmieni nazwę na Dewey Ballantine). Z firmy tej odszedł wraz z kilkoma innymi partnerami w 1945 r. by założyć Cleary, Gottlieb, Friendly & Cox – jest to dziś jedna z najbardziej uznanych amerykańskich firm prawniczych (co ciekawe, kilka lat później trzech innych prawników opuściło Root, Clark by założyć Skadden, Arps & Slate, która dziś jest jedną z największych kancelarii na świecie). W 1959 roku został sędzią United States Court of Appeals for the Second Circuit. W 1986 r., w wieku lat 82, popełnił samobójstwo. Przez całe życie miał skłonność do depresji. Cierpiał też na chroniczną chorobę oczu. Ani jedno, ani drugie nie miało jednak wpływu na jakość jego pracy ani na fantastyczną produktywność. Wyroki, które Friendly pisał w kilka godzin, kształtowały orzecznictwo przez lata i do dziś są cytowane.

W przeciwieństwie do innych wielkich amerykańskich sędziów, Henry Friendly nie kierował się żadna ideologią. Był sędzią pragmatycznym. Jak pisze Dorsen:

„While his votes in a small number of areas tended to favor one class of parties or one position, he was not doctrinaire. Rather than attach himself to one team or the other, he spent his energies leveling the playing field and tweaking the rules in the interests of legal cohesiveness and fairness. As in the Wendel will case, it was the intellectual exercise rather than which side or position won that most interested him. Seeing the complexities in a problem, he advocated a position that he believed resolved difficult cases intelligently. He promoted compromise and a balancing of interests while articulating concepts and standards that made the law more rational and workable. He tended to shy away from seemingly simple bright-line rules. Indeed, part of his brilliance was recognizing that there were no easy answers to the problems that confronted him. Often both sides had good (or only bad) arguments.”

Charakterystyczna dla sposobu myślenia Friendly’ego jest sprawa Pearlstein v. Scudder & German. Zgodnie z ustawodawstwem federalnym dom maklerski powinien sprzedać papiery wartościowe inwestora, który nie zapłacił za nie w ciągu siedmiu dni od dnia zlecenia. Stanley Pearlstein, prawnik z wykształcenia, a z zawodu inwestor, wbrew poradzie domu maklerskiego zakupił obligacje o wartości 200.000 dolarów, ignorował wezwania do zapłaty i nie wyraził zgody na ich sprzedaż przez dom maklerski. Kilka miesięcy później dom maklerski sprzedał te obligacje ze stratą, a Pearlstein pozwał dom maklerski o odszkodowanie w wysokości 85.000 dolarów. Zdaniem większości składu sędziowskiego dom maklerski naruszył prawo, a powód miał prawo żądać odszkodowania. Friendly nie zgodził się z kolegami, a w zdaniu odrębnym napisał:

„Equity and justice are qualities that Pearlstein’s claim conspicuously lacks. He bought the bonds against defendant’s advice, refused to sell them on its urging, remained silent when defendant was pressing for payment, and settled his liability after having had legal advice. Equity would leave the loss where it lies.” „[S]peculators will be in a posiotion to place all the risk of market fluctuations on their brokers, if only the customer’s persuasion or the broker’s negligence causes the latter to fail in carrying out [the regulation] to the letter.”

Polecam zapis debaty na temat spuścizny Friendly’ego, w której brał udział między innym autor jego biografii:



I jeszcze ciekawostka arbitrażowa – w 1981 roku asystentem Friendly’ego był Gary Born.

poniedziałek, 23 czerwca 2014

Między Niemcami i Francją


John Dewey napisał kiedyś a problem well put is half-solved”. Nie trzeba jednak sięgać do dzieł wielkich filozofów, żeby wiedzieć, iż rozwiązanie każdego problemu należy zacząć od prawidłowego jego zdefiniowania. Warto przyjrzeć się jak problemy wymiaru sprawiedliwości w Polsce definiuje jego elita, sędziowie, którzy cieszą się największym autorytetem w swoim środowisku. Myślę, że wypowiedzi członków Krajowej Rady Sądownictwa (KRS), jakie zostały niedawno opublikowane na łamach „Rzeczpospolitej”, są w tym zakresie reprezentatywne. Sędzia Roman Hauser, przewodniczący KRS, w wywiadzie powiada tak:

W sądach powszechnych również nie jest tak źle, jak czasem słyszymy. Analiza europejskich badań statystycznych pokazuje, że okres rozpoznania sprawy w Polsce nie odbiega od przeciętnych wyników w Europie i jest porównywalny np. z wynikami sądów niemieckich. Mamy przede wszystkim świetną kadrę sędziów, referendarzy, asystentów, a warunki lokalowe sądów są również coraz lepsze. Dziś musimy dać sędziom spokój orzekania, dobre, stabilne prawo, a przede wszystkim przestać wciąż reformować przepisy, w tym dotyczące tak zasadniczych kwestii jak np. organizacja i ustrój sądownictwa. Trzeba zadbać o kadrę administracyjną, która od lat ma zamrożone wynagrodzenia, dokonać przeglądu kognicji sądów".

W innym wywiadzie udzielonym kilka tygodni wcześniej na pytanie o stojące przed nim wyzwania odpowiedział: Musimy dotrzeć do społeczeństwa. Dziś często nawet najlepszy i najmądrzejszy wyrok, jeśli nie będzie właściwie przekazany obywatelom, nie spełni swojej funkcji, także edukacyjnej. Musimy też jeszcze bardziej otworzyć się na media i wzajemnie uczyć rzetelnego i jasnego przekazu.

Inny członek KRS, sędzia Waldemar Żurek, tak kończy swój artykuł na łamach „Rzeczpospolitej”: Krajowa Rada Sądownictwa w nowej kadencji ma wiele nowych planów i zadań do wykonania. Jednym z nich będzie dążenie do budowania silnego wymiaru sprawiedliwości oraz docierania poprzez media do społeczeństwa. Na koniec malkontentów odsyłam do opublikowanego ostatnio raportu Komisji Europejskiej – „Tablica wymiaru sprawiedliwości, w którym wskazano długość rozpatrywania w sądach spraw spornych w pierwszej instancji. Jesteśmy tuż za Niemcami (o 12 dni dłużej) i zdecydowanie przed Francją, gdzie postępowanie trwa aż o 116 dni dłużej niż w Polsce. Panie redaktorze, zachęcam zatem do wspólnej pracy na rzecz rzetelnego informowania społeczeństwa. I zacznijmy wreszcie pokazywać to, co w naszych sądach dobre”.

Obie te wypowiedzi są bardzo podobne. Wynika z nich, że sytuacja w polskim sądownictwie może nie jest jeszcze idealna, ale generalnie jest dobrze. Mieścimy się w średniej europejskiej, nie mamy powodów do kompleksów. Jeżeli coś należy zmienić, to przede wszystkim percepcję wymiaru sprawiedliwości, tak by wszyscy wreszcie zrozumieli, że kryzys sądownictwa to złuda. Na razie opinia publiczna tkwi jednak głęboko w ignorancji. Co gorsza, w ignorancji tkwią również adwokaci i radcy prawni. Żaden z nich na pytanie klienta ile potrwa jego sprawa w pierwszej instancji nie powie, że niecałe siedem miesięcy, mimo iż „Tablica wymiaru sprawiedliwości”, na którą powołują się sędziowie, jest na to niezbitym dowodem. Jako laik nieobeznany w metodach statystycznych prawnik upierać się będzie, że potrwa to rok, dwa lata, a może dłużej. Gdy niemiecki Rechtsanwalt będzie chwalił swoje sądy za szybkość i kompetencje, polski prawnik będzie narzekał na przewlekłość postępowań oraz nieprzewidywalne i marnie uzasadnione wyroki. Wszystko to jednak kwestia charakteru narodowego, a konkretnie polskiego malkontenctwa. KRS czeka dużo pracy, ale mam nadzieję, że uda się wreszcie przekonać wszystkich niezadowolonych, że w dziedzinie jakości sądownictwa Polska jest Alzacją, uroczą krainą na granicy między Niemcami i Francją.

wtorek, 20 maja 2014

Czy arbitraż jest zagrożeniem dla amerykańskich i angielskich kancelarii?


Tygodnik „The Economist” opublikował niedawno artykuł na temat korzyści, jakie odnoszą amerykańscy i brytyjscy prawnicy z faktu, że prawo amerykańskie i angielskie jest najczęściej stosowane w międzynarodowych transakcjach. W artykule tym wskazano m.in., że 91 ze 100 największych firm prawniczych na świecie ma siedzibę w USA lub Anglii, a amerykański rynek prawniczy ma wartość większą niż PKB Peru. Nowojorskie biura amerykańskich kancelarii inkasują rocznie ok. 1,8 miliarda dolarów za usługi związane z rozwiązywaniem sporów międzynarodowych.

Z twierdzeniem o globalnej dominacji anglosaskich kancelarii trudno się nie zgodzić. Bardziej kontrowersyjna jest jednak główna teza tego artykułu: zagrożeniem dla pozycji anglosaskich firm jest arbitraż. Więcej spraw w arbitrażu, to mniej spraw w nowojorskich i londyńskich sądach, rozumuje autor. Powołuje się przy tym na rosnącą popularność arbitrażu w Singapurze i Hongkongu oraz w Brazylii. Wskazuje też, że europejskimi centrami arbitrażu są Paryż i Sztokholm.

Uważam, że teza ta jest fałszywa. Anglosaskie kancelarie są beneficjentami wzrostu popularności międzynarodowego arbitrażu, a nie jej ofiarami. Jak wynika z najnowszych rankingów Chambers and Partners lista najpoważniejszych kancelarii arbitrażowych na świecie wygląda następująco:

Poziom 1
  • Freshfields Bruckhaus Deringer LLP
  • White & Case LLP
Poziom 2
  • Debevoise & Plimpton LLP
  • King & Spalding LLP
Poziom 3
  • Allen & Overy LLP
  • Cleary Gottlieb Steen & Hamilton LLP
  • Herbert Smith Freehills
  • Shearman & Sterling LLP
  • Skadden, Arps, Slate, Meagher & Flom LLP & Affiliates
  • WilmerHale
Poziom 4
  • Clifford Chance LLP
  • Covington & Burling LLP
  • Hogan Lovells
  • Hughes Hubbard & Reed LLP
  • Sidley Austin LLP
Poziom 5
  • Baker & McKenzie
  • Baker Botts LLP
  • Dechert LLP
  • Lalive
  • Norton Rose Fulbright
  • Quinn Emanuel Urquhart & Sullivan, LLP

Jak widać, wśród 21 firm wszystkie z wyjątkiem jednej kancelarii (Lalive, ze Szwajcarii) są amerykańskie lub angielskie.


Podany w artykule przykład Singapuru i Hongkongu jest o tyle chybiony, że w tych centrach arbitrażowych również dominują Anglosasi. Zupełnie odmienny (i nierelewantny) jest przypadek Brazylii. Fakt, iż na tamtejszym rynku arbitrażowym pierwsze skrzypce grają lokalne kancelarie wynika z tego, że zagraniczne kancelarie nie mogą doradzać w Brazylii w zakresie prawa brazylijskiego i zabronione są nawet alianse firm brazylijskich z kancelariami spoza Brazylii (dziennikarz „The Economist” powinien to wiedzieć). Przykład europejskich centrów arbitrażowych również nie potwierdza tezy „The Economist”. Co prawda szwedzkie kancelarie trzymają się mocno w Sztokholmie, a austriackie w Wiedniu, ale w największym ośrodku arbitrażowym, paryskim ICC, najpoważniejszymi graczami nie są wcale Francuzi. Nie trudno też odgadnąć, kto korzysta z rozwoju The London Court of International Arbitration (do którego spływa coraz więcej rosyjskich spraw, nad czym ubolewają Szwedzi, którzy tradycyjnie obsługiwali spory z udziałem ZSRR).

Być może wraz z postępującym upadkiem Zachodu, lub jak kto woli, zmianą międzynarodowego układu sił, powstaną w Chinach, Brazylii czy Indiach kancelarie zdolne konkurować globalnie z anglosaskimi firmami prawniczymi. Na razie jednak te ostatnie nie mają sobie równych ani na rynkach wschodzących, ani też nawet w Europie i rozwój międzynarodowego arbitrażu jest chyba na ostatnim miejscu na liście ich zmartwień.

piątek, 25 kwietnia 2014

Woźniak Kocur w Legal 500 i Chambers Europe


W branży prawniczej kwiecień to czas publikacji rankingów kancelarii. Niewtajemniczonym w arkana rankingów firm prawniczych polecam świetny tekst Michała Kłaczyńskiego.

W tym roku po raz kolejny zostaliśmy wyróżnieni przez Legal 500 i Chambers Europe. Jesteśmy jedną z ośmiu lokalnych, nie-sieciowych kancelarii, które znalazły się w obu tych rankingach w dziedzinie rozwiązywania sporów. 

Legal 500 napisał:

“Wozniak Kocur sp.j. is ‘extremely good and efficient’. The ‘outstanding’ Michał Kocur has a ‘unique ability to understand the business context of every case he handles’. Kocur and Grzegorz Woźniak, who is ‘an exceptional, highly experienced and solution-oriented lawyer’, co-head the team. Senior associate Wojciech Lisowski has ‘a sharp mind’, and is ‘a creative lawyer with tremendous communication skills’.”

Z kolei Chambers Europe cytując klientów opisał nas tak:

Strengths (Quotes mainly from clients)
“The team is eager to work any time of the day, responds in a timely manner and thinks ahead when providing solutions.” 
Notable practitioners
Michał Kocur enters the rankings on the back of extensive client feedback. “He is client-oriented, tries to get to the essence of the matter, and is very proactive,” according to an impressed interviewee.”

wtorek, 22 kwietnia 2014

Artykuł na Conflict of Laws .net


Conflict of Laws .net, czołowy europejski portal poświęcony prawu prywatnemu międzynarodowemu opublikował dziś artykuł na temat kwestionowania jurysdykcji sądów państwowych w świetle Rozporządzenia Bruksela I. Artykuł napisany przez Jana Kieszczyńskiego oraz autora niniejszego bloga można znaleźć tutaj.

wtorek, 15 kwietnia 2014

Relationstechnik. Niemiecka technika w sądzie



Choć znaczna część naszego prawa jest przepisana z niemieckich kodeksów, a polska doktryna z podziwem cytuje niemieckich profesorów to mało kto słyszał w Polsce o Relationstechnik, metodzie, którą od kilkuset lat posługują się niemieccy sędziowie. Niedawno w belgijskim czasopiśmie poświęconym arbitrażowi, b-Arbitra ukazał się artykuł na ten temat pt. Focusing a Disputeon the Dispositive Legal and Factual Issues, or How German Arbitrators Think”. Autorem tego artykułu jest Jan Schaefer, partner we frankfurckim biurze kancelarii King & Spalding.

Metoda niemieckiego sędziego (i arbitra) opiera się na trzech krokach. Po pierwsze, sędzia analizuje pozew pod kątem tego, czy powód zawarł w nim wszystkie twierdzenia konieczne by wydać wyrok zgodnie z żądaniem pozwu. Zakłada on na tym etapie, że twierdzenia powoda są prawdziwe. Po drugie, w ten sam sposób bada twierdzenia pozwanego. Po trzecie, sędzia identyfikuje sporne zagadnienia faktyczne, które będą wymagały przeprowadzenia postępowania dowodowego. Postępowanie dowodowe dotyczy tylko twierdzeń faktycznych jednej strony, które druga strona zakwestionowała.

Postępowanie przed niemieckim sądem w oparciu o Relationstechnik można podzielić na pięć etapów. Pierwszy: strony składają pozew i odpowiedź na pozew. Drugi: pierwsza, krótka rozprawa, na której sędzia omawia zagadnienia prawne ze stronami. Sędzia wyjaśnia stronom, jaka jest jego wstępna ocena sprawy i dyskutuje o tym, jakie okoliczności i za pomocą jakich dowodów mają być udowodnione. Strony znając poglądy sędziego mogą dostosować swoją argumentację do tych wymogów. Nie ma potrzeby zgadywania co sędzia myśli, a co za tym idzie nie ma potrzeby tworzenia piętrowej argumentacji w oparciu o różne stanowiska, jakie sąd mógłby zająć. Jeżeli sędzia zmieni swój pierwotny pogląd na sprawę musi strony o tym powiadomić, by uniknąć niespodzianek. Trzecia: sędzia na kartce formatu A4 z lewej strony wypisuje istotne twierdzenia powoda dotyczące faktów. Z prawej strony zaznacza, które z twierdzeń powoda jest kwestionowane i jaka jest wersja faktów pozwanego. Sędzia zaznacza przy tym, jakie dowody każda ze stron oferuje. Czwarty: sędzia sporządza postanowienie dowodowe, w którym wskazuje, jakie kwestie są sporne i jakie dowody będą przeprowadzone by wyjaśnić te kwestie. Piąty: sędzia przeprowadza postępowanie dowodowe.

Niemiecka metoda jest prosta, racjonalna i pozwala na sprawne rozstrzygnięcie spraw. W Polsce nie ma żadnej ustalonej metody, a praktyka sądów najczęściej narusza zasady zdrowego rozsądku. Po pierwsze, sędziowie rzadko analizują pisma stron przed przystąpieniem do postępowania dowodowego. Tłumaczy się to często nawałem pracy sędziów, co jest o tyle chybionym argumentem, że takie postępowanie generuje jeszcze więcej pracy. Efektem jest dopuszczanie dowodów ze wszystkich zawnioskowanych świadków, w tym na okoliczności kompletnie odbiegające od przedmiotu sporu. Efektem końcowym, spotęgowanym przez praktykę „szatkowania” postępowania dowodowego w ten sposób, by przesłuchiwać po dwóch świadków raz na cztery miesiące jest to, że najprostsze sprawą wloką się latami w pierwszej instancji. Po drugie, polscy sędziowie niczego ze swojego rozumowania przed wydaniem wyroku nie wyjaśniają stronom. Uczciwy i bezstronny proces to jak wiadomo taki proces, w którym pełnomocnicy są kompletnie pozbawieni jakiejkolwiek informacji o tym jak sędzia rozumie sprawę i o wszystkim dowiadują się dopiero z wyroku. Próba wprowadzenia do Kodeksu postępowania cywilnego wymogu, by sędzia omawiał ze stronami podstawy prawne roszczeń została zduszona w zarodku (pisałem o tym tutaj). Rozumiem dlaczego Niemcy prześcigają nas w technice budowy silników i maszyn. Dlaczego jednak nie potrafimy zastosować ich techniki rozstrzygania sporów jest dla mnie tajemnicą.

piątek, 14 marca 2014

„Bench-slap”, „judicial diva” i „litigatrix”


Black’s Law Dictionary jest najbardziej popularnym i uznanym słownikiem prawniczym w Stanach Zjednoczonych. Gdy byłem młokosem, którego po latach wysiłków polskich profesorów amerykańscy profesorowie usiłowali nauczyć prawa, regularnie korzystałem z tego słownika. Dziś też przydaje się w pracy. Bryan Garner, redaktor Black’s Law Dictionary, ogłosił niedawno, że w najnowszym wydaniu znajdą się trzy nowe pojęcia: „bench-slap”, „judicial diva” i „litigatrix”. Twórcą tych określeń jest David Lat, założyciel portalu Above the Law.

Co oznaczają te pojęcia? Nie opublikowano jeszcze Black’s Law Dictionary z ich autorytatywnymi definicjami, więc trzeba posiłkować się tym, co można znaleźć w Internecie. O „benczslapach” pisałem już wcześniej (tutaj i tutaj), więc nie będę wyjaśniał tego terminu raz jeszcze. „Judicial diva” to kobieta, która jest aroganckim sędzią. Cechy judicial diva najlepiej opisał sam David Lat na blogu Underneath Their Robes:

The J.D. Degree system measures diva-hood on a scale of 0 to 100. A nominee's overall score is calculated based on her scores in three subcategories, namely, the three "A"s: Attitude, Aptitude, and Attractiveness.

1. Attitude (50 percent)

Attitude is the most important attribute of the Judicial Diva, accounting for half of her overall score. The Judicial Diva must be confident, even arrogant. She does not suffer fools gladly -- and, to the Judicial Diva, almost everyone is a fool. The Judicial Diva is outspoken, voicing her views in forceful and saucy fashion. Her abrasive manner may alienate some, but she doesn't care -- she's a Judicial Diva!

2. Aptitude (30 percent)

A music review in the October 21, 2002 issue of Time magazine offers the following observation: "By definition, a diva is a rampaging female ego redeemed, only in part, by a lovely voice." Similarly, the Judicial Diva is a rampaging female ego redeemed, only in part, by a brilliant legal mind. Hence the importance of aptitude, the Judicial Diva's legal ability and acumen, as measured by the firepower of her résumé and her achievements within the profession.

3. Attractiveness (20 percent)

Obviously attractiveness cannot be the most important quality of the Judicial Diva (which is why it accounts for only 20 percent of her score). After all, we're talking about Judicial Divas. It would be disingenuous, however, to claim that beauty is irrelevant to the diva calculus. All things being equal, a federal judicial super-hottie will out-diva a federal judicial supernottie any day of the week.


Słowo „litigatrix” powstało z połączenia słów „litigator” i „dominatrix”. Urban Dictionary definiuje to pojęcie jako „feisty and dominant female litigator, preferably hot”. Innymi słowy „litigatrix” to kobieta, prawnik, która zajmuje się sprawami sądowymi i jest „agresywna” i „dominująca”. Im bardziej jest atrakcyjna, tym bardziej zasługuje na to miano. I znowu, by w pełni zrozumieć o co chodzi, warto wrócić do źródła. Oto co o „litigatrix” pisze autor tego leśmianizmu:

Who is the Litigatrix? On the plus side, she’s supremely confident and competent. The Litigatrix is very good at her job, and she knows it. Above all, she’s strong-willed and tough—a woman making her way in a man’s world.

Let’s not mince words: the Litigatrix is a bitch. She didn’t excel in litigation’s testosterone-soaked precincts by playing nice. Like that other professional “-ix,” the dominatrix, the Litigatrix knows how to crack a whip. Making men feel pain is part of her job description.


„Bench-slap”, „judicial diva” i „litigatrix” na dobre weszły do języka angielskiego. Trudno mi sobie wyobrazić, by podobne terminy były używane w Polsce i na przykład by portal Polski Prawnik napisał o „sądowej primabalerinie z SA w Szczecinie”, a „Rzeczpospolita”, albo nawet „Cosmopolitan” napisały kiedykolwiek o „adwokackiej dominie z warszawskiego biura międzynarodowej kancelarii”. Może „benczslap” będzie wyjątkiem i się przyjmie?

środa, 26 lutego 2014

Rozwydrzony komentarz do wyroku Sądu Najwyższego z 22.01.2014 r. (III CSK 123/13)


W nawiązaniu do poprzedniego wpisu o wojnach kulturowych mam przyjemność opublikować poniżej tekst dr Arkadiusza Radwana, prezesa Instytutu Allerhanda na temat granic wolności słowa. Tekst ten został opublikowany w „Dzienniku. Gazecie Prawnej” z 24 lutego 2014 r.

Gdyby sienkiewiczowski Zbyszko z Bogdańca został objęty programem spraw precedensowych Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka, być może zamiast wyrwać wąsy Fryzyjczykowi, który nazwał go gołowąsem, pozwałby go do sądu. Czyli wyrwał mu język.

Przypomnijmy: wyrokiem z 22 stycznia 2014 r. Sąd Najwyższy, w sprawie o ochronę dóbr osobistych, oddalił skargę kasacyjną Ryszarda Legutki od wyroku nakazującego przeproszenie powodów – Zuzanny Niemier i Tomasza Chabinki i zasądzającego zapłatę 5 tys. zł na cele społeczne. Legutko został pozwany w związku z wypowiedzią z 2009 r., w której autorów petycji do dyrekcji jednego z liceów ogólnokształcących we Wrocławiu, domagających się usunięcia krzyży z szkolnych sal, określił mianem „rozwydrzonych i rozpuszczonych smarkaczy”, a ich działania „szczeniacką zadymą”.

Wokanda jako tuba

Dyskusja medialna wokół wypowiedzi Ryszarda Legutki zboczyła w dużej mierze ku temu, co z prawnego punktu widzenia stanowiło jedynie tło sporu – problemowi krzyża w szkole publicznej. Mam wątpliwości, czy gdyby treść petycji dotyczyła czegoś innego, sprawa byłaby darzona aż taką atencją. Jednak zainteresowanie zostało wzbudzone i umiejętnie skanalizowane medialnie. W przeprowadzonej w ten sposób prawno-medialnej operacji, sądy – z całym szacunkiem dla wymiaru sprawiedliwości – odegrały rolę narzędzia do prowadzenia ideowego sporu. Trafnie zdiagnozował to Michał Kocur, wpisując „sprawę Legutki” w szerszy trend i ogólniejszy problem temidy („Wojny kulturowe w polskich sądach”, Rzeczpospolita z 29 stycznia 2014 r.).

Czy wokanda jest odpowiednią areną do prowadzenia sporów w temacie, na który większość obserwatorów jest w stanie wyrobić sobie pogląd samodzielnie, i który to pogląd jest mało podatny na zmiany pod wpływem wyroku, jakikolwiek by on nie był? Czy w oczach ideowych przeciwników wrocławskich licealistów staną się oni na skutek wyroku choć odrobinę mniej rozwydrzeni? Albo czy staliby się mniej odważni i obywatelscy w ocenie swoich ideowych zwolenników, gdyby ów proces przegrali? Jedyna zmiana polegała więc na tym, że krąg osób, które otrzymały szansę na wyrobienie sobie opinii, znacznie się poszerzył, dzięki skierowaniu sprawy na drogę postępowania sądowego. Czy to może być jednak uzasadnieniem dla absorbowania wymiaru sprawiedliwości?

Qui pro quo

Stoję na stanowisku, że kolizja wartości, jaka zaistniała w komentowanym sporze, powinna była zostać rozstrzygnięta na korzyść wolności wypowiedzi. Jest jakąś smutną ironią, że przeciwko wolności występowała w tym sporze – skądinąd bardzo dla spraw wolnościowych zasłużona – Fundacja Helsińska , która objęła proces programem spraw precedensowych i zaangażowała doń (pro bono) znakomitą adwokatkę Annę-Marię Niżankowska-Horodecką.

Sąd Najwyższy przychylił się do oceny, że podjęcie działań zmierzających do zdjęcia krzyży z sal lekcyjnych we wrocławskim liceum nie uczyniło z inicjatorów akcji osób publicznych, w stosunku do których obowiązują bardziej liberalne zasady ochrony dóbr osobistych. Można mieć wątpliwości co do takiej oceny – rozpoczęte awanturą o krzyż „pięć minut” medialnej sławy zdążyło się przeciągnąć w znacznie dłuższy czasokres publicznej prezencji Zuzanny Niemier i Tomasza Chabinki, którzy nota bene zostali za swoją (niepubliczną?) działalność odznaczeni ufundowaną przez ówczesną marszałkinię Wandę Nowicką i wręczoną w Sejmie nagrodą „Kryształowego Świecznika”.

Nie trzeba być specjalnie wysublimowanym, aby wyczuć dysonans w powoływaniu się na prywatną tożsamość inicjatorów wrocławskiej akcji, przy jednoczesnym wykorzystaniu medialnego potencjału sprawy do rozgrywania w debacie publicznej ideologicznego sporu na temat stanowiący dla tej sprawy jedynie tło. Prawnik określiłby to jako venire contra factum proprium.

Paragraf cenzora

Czuję się zagrożony w mojej wolności kulturalnej wypowiedzi, kiedy widzę, jak sądy wchodzą w rolę cenzorów wypowiedzi mniej kulturalnych – tak długo, jak długo chodzi o debatę publiczną, zgadzam się tu opinią Pawła Dobrowolskiego zanotowaną w jego „Wirtualnej Szufladzie”. Zaznaczam przy tym, że moje stanowisko nie stanowi votum przeciwko wyznaczaniu jakichkolwiek prawnych granic dla swobody wypowiedzi – sam (wspólnie z r.pr. Magdaleną Jabczugą-Kurek) kilkukrotnie wypowiadałem się na łamach prasy (DGP z 26.08.2013, z 6-8.09.2013 i z 2.10.2013) za możliwością poszukiwania na gruncie dóbr osobistych ochrony prawnej wobec niektórych przypadków nadużyć w zakresie przedstawiania prawdy historycznej, zwłaszcza w obszarach związanych z tak wrażliwymi zagadnieniami jak holocaust. Wyznaczanie tych granic przez sądy powinno jednak następować roztropnie, z powściągliwością wynikającą z poszanowania dla wartości, jaką stanowi swoboda wypowiedzi.

Temida w „medialnej zadymie”

Na koniec jeszcze memento: prawidła sporu medialnego są odmienne od tych, które rządzą procesem cywilnym. Przyznaję, że „rozwydrzeni smarkacze” czy „szczeniacka zadyma” nie są eleganckimi sformułowaniami, zwłaszcza w ustach profesora filozofii – szkoda jednak, że stały się one podstawą dla sądów do wdania się w medialną „zadymę” z „rozwydrzonym” tłem ideologicznym. W tego rodzaju sprawach sądy powinny zachować większą ostrożność – inaczej grozi im instrumentalne wykorzystanie. Na marginesie: iluż to adresatów przekazu medialnego dowiedziało się, że sprawa „Lautsi przeciwko Włochom” (skarga nr 30814/06) dotycząca krzyża w włoskiej szkole zakończyła się sukcesem skarżącej jedynie w pierwszej instancji (wyrok z 3.11.2009 r.)? – Wielka Izba Trybunału Praw Człowieka wyrokiem z dnia 18.03.2011 r. zmieniła orzeczenie niższej Izby uznając, że krzyż w włoskiej szkole nie narusza art. 2 Protokołu Nr. 1 do Europejskiej Konwencji Praw Człowieka, a decyzja o pielęgnowaniu tradycji, w tym tradycji chrześcijańskiej, mieści się co do zasady w granicach swobody państwa. Szkoda, że źle rozumiane prawo do neutralności światopoglądowej znalazło swoje przedłużenie w źle rozumianej ochronie dóbr osobistych. Taki bowiem jest rzeczywisty rezultat zapadłego przed Sądem Najwyższym rozstrzygnięcia w sprawie z powództwa dwojga młodych, temperamentych ludzi przeciwko jednemu, nieco od nich starszemu, równie temperamentemu panu. Czytelnikom pozostawiam swobodę w zastąpieniu zaproponowanych określeń własnymi – z nadzieją, że nie będą za to musieli odpowiadać przed sądem.

Autor jest współpracownikiem z Kancelarii KKG, której senior partner, Prof. Andrzej Kubas był pełnomocnikiem pozwanego Prof. Ryszarda Legutki w sprawie III CSK 123/13, jak również w postępowaniu instancyjnym. Autor nie uczestniczył jednak na żadnym etapie w jakichkolwiek czynnościach związanych z zastępstwem procesowym w komentowanej sprawie.

środa, 29 stycznia 2014

Wojny kulturowe w polskich sądach



Sąd Najwyższy uznał niedawno, że udzielenie sakramentu będącemu w śpiączce ateiście narusza jego wolność sumienia i jest podstawą do żądania zadośćuczynienia. Sprawa ta jest ciekawym przykładem przenoszenia „wojen kulturowych” do polskich sądów. Takich spraw jest więcej, np. sprawa Alicji Tysiąc przeciwko wydawcy Gościa Niedzielnego (temat główny: aborcja), sprawa wrocławskich licealistów przeciwko prof. Ryszardowi Legutce (temat główny: symbole religijne w sferze publicznej), czy sprawa parlamentarzystów Twojego Ruchu dotycząca usunięcia krzyża z sali obrad Sejmu (temat główny: symbole religijne w sferze publicznej). Schemat tych spraw jest identyczny. W każdej z nich strona powodowa domaga się ochrony dóbr osobistych – wolności sumienia, dobrego imienia, prywatności itp. W istocie jednak chodzi nie tyle o ochronę dóbr osobistych, co o potwierdzenie autorytetem władzy sądowej ideologicznych poglądów powoda. Chodzi więc o to, by to sądy przyznały, że poglądy te są słuszne, a poglądy osoby pozwanej zasługują na oficjalne potępienie i nie mieszczą się w granicach tego, co w debacie publicznej można głosić. Każda z tych spraw jest szeroko komentowana w mediach. Czasami powodom udaje się osiągnąć zamierzony cel. W sprawie Alicji Tysiąc sąd określił artykuł w Gościu Niedzielnym jako „język nienawiści”. Czasami kończą się klapą, jak w przypadku pozwu posłów związanych z ugrupowaniem Janusza Palikota. Nawet jednak sprawy przegrane w sądach nie są w istocie przegrane – przez kilka miesięcy powód występuje w mediach, żali się na doznane krzywdy, przybiera rolę obrońcy praw uciśnionych przez konserwatywny establishment, Kościół, patriarchat etc. Po przegranej zawsze może się odgrażać, że są jeszcze sądy w Strasburgu.

Nie dać się wciągnąć

Z punktu widzenia interesu publicznego powyższy trend jest niepokojący. Sądy nie są powołane do rozstrzygania sporów światopoglądowych. Sędziowie nie mają narzędzi do rozstrzygania takich sporów. Przepisy dotyczące ochrony dóbr osobistych są sformułowane w sposób ogólny i nie dają żadnej wskazówki sędziom rozstrzygającym takie sprawy. Sędziowie nie powinni pozwalać wciągać się w ideologiczne spory. Najlepsze co mogą zrobić, to ocenić jaka jest istota sporu – czy sąd ma do czynienia rzeczywiście z osobą pokrzywdzoną, czy też kimś, kto pozew wniósł działając by promować swoje ideologiczne poglądy, lub też poglądy jakiejś fundacji, partii, czy środowiska politycznego. Sądy oczywiście nie mogą pozwu odrzucić z uwagi na fakt, że sprawa ma charakter ideologiczny. Mogą za to – uznając, że istota sporu jest inna niż wskazana w pozwie - podejść do takich sprawy ostrożnie, ze sceptycyzmem traktując twierdzenia pozwanego o pokrzywdzeniu. Podkreślam, z rezerwą, nie zaś z góry przyjętym nastawieniem, że pozew należy oddalić. Nie można bowiem wykluczyć, że po pierwsze ocena ta będzie w  trudna i sąd może się pomylić, a po drugie, że w konkretnej sprawie element ideologiczny i element osobistej krzywdy mogą występować obok siebie. W takiej ocenie kluczową rolę odgrywa zdrowy rozsądek. Jeżeli, tak jak w sprawie, o której wspomniałem na początku ateista domaga się zadośćuczynienia za bycie przedmiotem czysto symbolicznych praktyk religijnych których nie obejmował swoją świadomością to oczywistym jest, że mamy do czynienia z poważnym nadużyciem przez powoda przepisów o ochronie dóbr osobistych. Warto też pamiętać, że w sprawach, o których tu mowa dobra powoda wchodzą w konflikt z chronionymi prawem dobrami pozwanego, najczęściej z wolnością słowa. Wskazane byłoby, gdyby sądy jako zasadę uznawały pierwszeństwo wolności słowa nad subiektywnym przekonaniem powoda o doznanej krzywdzie.

Opłakane skutki

Są dwie grupy przyczyn, dla których sądy angażują się w spory ideologicznie. Pierwsza, to naiwność i obojętność. Sędziowie nie widzą często, że powód traktuje swoją sprawę jako instrument w ideologicznym sporze, lub też nie widzą powodu, by sprawę taką oceniać w jakikolwiek sposób odmiennie. Drugą przyczyną jest ideologiczna pasja sędziów. Lektura wyroków niektórych spraw, o których mowa powyżej dowodzi, że sędziowie potrafią wykorzystywać uzasadnienia orzeczeń po to by z entuzjazmem obwieszczać światu swoje ideologicznie przekonania. Nie jest łatwo ideologicznego zaangażowania sądów uniknąć. Potrzebne jest życiowe doświadczenie sędziów, zrozumienie intelektualnego kontekstu sporu, zdolności do rozróżnienia własnych poglądów prawnych i osobistych oraz umiejętność trzymania w ryzach tych ostatnich. Jeżeli tych cech sędziom zabraknie czeka nas upolitycznienie sądów. Sądy zideologizowane to sądy stronnicze i niesprawiedliwe. Przez ideologiczne zaangażowanie tracą one swój autorytet. Nie twierdzę oczywiście, że za chwilę każdy sąd okręgowy w Polsce stanie się  areną spektakularnych ideologicznych sporów, ale sprawy o których piszę są na tyle medialne, że mają wpływ na ocenę sądów przez opinię publiczną. Byłoby niedobrze, gdyby sądy poza tym, że są powszechnie uznawane za wolne i niesprawne były ponadto oceniane jako upolitycznione i stronnicze.

Artykuł ten został opublikowany w Rzeczpospolitej w dniu 29 stycznia 2014r.

wtorek, 21 stycznia 2014

„Reflections on Judging” Richarda Posnera




Produktywność sędziego Richarda Posnera jest imponująca. Robert Solow, laureat Nagrody Nobla z dziedziny ekonomii, twierdzi, że Posner pisze tak jak inni ludzie oddychają. Lista publikacji Richarda Posnera jest długa, a ich zakres tematyczny szeroki. Pisał o prawie, ekonomii, literaturze, seksie, katastrofach, terroryzmie, bezpieczeństwie narodowym, kryzysie finansowym etc. Większość tego w czasie wolnym od pracy, gdyż od ponad 30 lat jest sędzią sądu apelacyjnego w Chicago.

Ostatnią jego książką jest „Reflections  on Judging”, wydana jesienią ubiegłego roku przez Harvard University Press. Zasadnicza teza tej książki jest następująca: rozwój nauk przyrodniczych i społecznych oraz postęp technologiczny powodują, że stan faktyczny spraw sadowych są coraz bardziej złożone. Sędziowie muszą zmierzyć się ze skomplikowanymi modelami matematycznymi w prawie konkurencji, muszą rozumieć tajniki matematyki statystki i finansów w sprawach dotyczących instrumentów pochodnych, muszą wgryźć się w arkana biotechnologii w sprawach patentowych etc. Jednak sędziowie nie chcą tych zagadnień zrozumieć. Odpowiedzią na wyzwanie stojące przed nimi nie jest wcale wzmożony wysiłek intelektualny. My guess in that most judges don’t think they have to know much about the deep factual background of their cases. Either they regard the judicial process as intuitive, and at least if they are experienced judges trust their intuitions; or they believe that legal analysis is essentially semantic – that in a patent case, for example, you have to understand the patent statute but having understood it all you need to do in order to decide the case in to place the facts in the verbal categories that the statute created”. Sędziowie, zdaniem Posnera, są onieśmieleni przez kwestie naukowe i techniczne. Brak im ciekawości i woli by podjąć wysiłek zrozumienia spraw. Co zatem robią jeżeli nie rozumieją stanu faktycznego? „They duck, bluff, weave, change the subject” – odpowiada sędzia Posner. I dalej: “Judges “complexify” the legal process needlessly – and do so in part to avoid the struggle to understand the complex real-world environment that generates much of the business of a modern court. The formalist wants to use a complex style of legal analysis to resolve cases without having to understand factual complexities”. Zdaniem autora sędziowie uciekają przed trudnymi kwestiami w różny sposób. Zasadniczą drogą jest ucieczka w formalizm, czyli udawanie, że sprawy da się rozstrzygać na poziomie semantycznym i logicznym. Uciekając w formalizm sędziowie sami w niepotrzebny sposób komplikują prawo. Rozbudowane, pełne pojęć prawniczych i cytatów wywody maskują tylko intelektualne braki prawników. Oczywiście nie dotyczy to wszystkich sędziów. Oprócz sędziów-formalistów są również sędziowie-realiści. Sędzia-realista stara się zrozumieć kontekst każdej sprawy i cel przepisów. Nie poprzestaje na wykładni językowej: „such a judge understands the limitations of formalist analysis, does not (a related point) have a “judicial philosophy” that generates outcomes in particular cases, wants judicial decisions to “make sense” in a way that could be explained convincingly to a layperson, and is a “loose constructionist,” which means he believes that interpretation should be guided by a sense of the purpose of the text (contract, statute, regulation, constitutional provision) being interpreted, if the purpose is discernible, rather than by the literal meaning of the text if purpose and literal meaning are at odds with one another. The realist judge has a distaste for legal jargon and wants judicial opinions, as far as possible, to be readable by non-lawyers, wants to get as good a handle as possible on the likely consequences of a decision one way or the other”.

Sędzia Posner zapewne niewiele wie o polskim sądownictwie, ale jego teza jest prawdziwa w odniesieniu do polskich sędziów, być może nawet bardziej niż w stosunku do sędziów amerykańskich. Formalistyczne podejście dominuje w polskich sądach. Nie potrzeba do tego wcale skomplikowanych stanów faktycznych wymagających zrozumienia matematyki, statystki, finansów, czy psychologii. Wystarczy, że stan faktyczny wykracza poza problem niezapłacenia faktury wystawionej zgodnie z umową. Większość argumentów, jakie można znaleźć w uzasadnieniach orzeczeń sądowych, zatrzymuje się na poziomie wykładni językowej. Nawet w tych przypadkach gdy sądy korzystają z wykładni celowościowej często robią to udając, że nie wychodzą poza literalne brzmienie przepisu. Formalistyczna szata nadaje bowiem orzeczeniom powagi i autorytetu. Formalistyczne podejście powoduje, że wyroki sądowe, w sprawach cywilnych oderwane są od zdrowego rozsądku i sprawiedliwości, a w sprawach gospodarczych są również oderwane od realiów biznesu. Być może dominujący u nas formalizm jest tylko przejściowym etapem, który zniknie gdy orzecznictwo stanie się bardziej wyrafinowane. Jak powiedział sędzia Learned Hand „it is one of the surest indexes of a mature developed jurisprudence not to make a fortress out of the dictionary; but to remember that statutes always have some purpose or object to accomplish, whose sympathetic and imaginative discovery is the surest guide to their meaning”. Niestety, nic obecnie nie nastraja mnie do optymizmu w tym zakresie. Być może gdyby nominacje sędziowskie, zwłaszcza sądów wyższych instancji, otrzymywali doświadczeni praktycy orzeczenia sądowe byłyby bliższe rzeczywistości. Patrząc jednak na doświadczenia amerykańskie nawet i to nie jest środkiem gwarantującym pragmatyczne podejście sądów.

***
Na koniec krótki film, w którym Richard Posner opowiada o swojej filozofii życiowej. Polecam.


czwartek, 9 stycznia 2014

Po co nam doktryna postępowania cywilnego?


Kilka banałów na początek


Postępowanie cywilne w Polsce jest w poważnym kryzysie. Sprawy, nawet proste, wloką się latami. Sędziowie nie zarządzają sprawami. Poziom orzeczeń pozostawia wiele do życzenia. Reguły rządzące postępowaniem są skomplikowane, a ich interpretacja dokonywana jest najczęściej w duchu formalizmu. Pod tymi twierdzeniami podpisałaby się zapewne większość praktyków.

W tej sytuacji potrzebny jest poważny wysiłek intelektualny, by działanie sądów usprawnić. Należy pochylić się nad procedurą cywilną. Trzeba po pierwsze zidentyfikować słabe punkty obecnej procedury. Po drugie, trzeba przedstawić propozycje nowych rozwiązań. W tym zakresie pomocne mogą być doświadczenia innych państw. Jeżeli np. w Singapurze, lub w Holandii sprawy cywilne rozwiązywane są sprawniej niż w Polsce to warto przyjrzeć się obowiązującym tam procedurom i zastanowić się, czy któreś z tamtejszych rozwiązań można zastosować w Polsce. Prawo jest dziedziną rozwiązań praktycznych. Tak jak w nauce i technice w dziedzinie prawa powinniśmy korzystać z najlepszych światowych rozwiązań.

Gdzie leży problem

Krytyczna analiza przepisów i proponowanie nowych rozwiązań to zadanie doktryny. Mamy w Polsce kilkanaście wydziałów prawa, na każdym z nich kilku naukowców specjalizujących się w postępowaniu cywilnym. Mam też kilkanaście czasopism prawniczych, wydawane są liczne artykuły, monografie, glosy. Jak wygląda stan debaty polskich naukowców-procesualistów na temat zmian w procedurze cywilnej? W jakim zakresie polska nauka korzysta z zagranicznych doświadczeń?

Postanowiłem przyjrzeć się polskiej doktrynie postępowania cywilnego. Badanie wykonałem na próbie artykułów 116 opublikowanych w głównych polskich czasopismach prawniczych w roku 2013. Nie uwzględniłem glos i monografii. Lista artykułów, na których oparta jest analiza znajduje się tutaj. Z analizy tych artykułów wynikają następujące wnioski.

Dobre, bo znane i polskie

Po pierwsze, 96,55% z nich poświęcona jest analizie obecnych rozwiązań, a tylko pozostałe 3,45% dotyczy nowych rozwiązań (do tych 3,45% nie wliczyłem zamieszczonych na końcu kilku artykułów standardowych krótkich uwag de lege ferenda). Oczywiście analiza obowiązującego stanu prawnego jest ważna. Praktycy i sędziowie potrzebują pogłębionej refleksji nad przepisami, potrzebują wskazania sprzeczności w przepisach, potrzebują rozwiania wątpliwości interpretacyjnych etc. Jednakże doktryna nie może ograniczać się do analizy obecnych, kulawych uregulowań. Z analizy piśmiennictwa wynika, że praktycznie nie ma debaty na temat możliwych nowych rozwiązań. Nie ma żadnych nowych pomysłów na prawniczym „rynku idei”, a przynajmniej nie ma ich tam gdzie można by się ich spodziewać, to jest w czasopismach prawniczych.

Po drugie, zaledwie 25,86% artykułów zawiera odniesienia do literatury zagranicznej (w tym wliczone są artykuły poświęcone unijnym rozporządzeniom dotyczącym postępowania cywilnego). Oczywiście, wiele kwestii dotyczących postępowanie cywilnego to kwestie o charakterze technicznym, w rozwiązywaniu których sięganie do obcej literatury nie ma sensu. Jednakże fakt, że zaledwie ¼ publikacji odwołuje się do zagranicznej doktryny świadczy o mocno ograniczonym przepływie myśli prawniczej między Polską i resztą świata. Ani zagraniczna doktryna, ani praktyka nie mają większego wpływu na dyskusję na krajowym podwórku. Oczywiście zamiast dyskutować na przykład o tym, czy wzorem innych państw wprowadzić w Polsce pisemne zeznania świadków łatwiej dyskutować, który przepis polskiej ustawy jest przepisem szczególnym, a który ogólnym. Warto też zauważyć, że z 25,86% artykułów w których autorzy wyszli poza polską doktrynę, aż 76,66% zawiera odniesienia do literatury niemieckojęzycznej, a tylko 60% do literatury w języku angielskim. Da się to wyjaśnić tradycją, historycznym wpływem niemieckiej nauki prawa na polską. W drugim dziesięcioleciu XXI wieku jednak to nie Niemcy nadają ton światowej myśli prawniczej, lecz Anglosasi i do ich doświadczeń warto w pierwszym rzędzie sięgać.

Nowy Kodeks postępowania cywilnego?

Mówi się coraz częściej o potrzebie przygotowania nowego Kodeksu postępowania cywilnego. Uważam, że to dobry pomysł, pod warunkiem, że uchwalenie nowego kodeksu poprzedzone będzie rzetelną debatą o źródłach obecnych kłopotów i nowych sposobach ich rozwiązania. Dopóki jednak ci, którzy mają debatować, interesują się głównie opisem obowiązujących w Polsce przepisów i nie mają zbyt wielu nowych pomysłów, lepiej zostać przy obecnym kodeksie.