środa, 26 lutego 2014
Rozwydrzony komentarz do wyroku Sądu Najwyższego z 22.01.2014 r. (III CSK 123/13)
W nawiązaniu do poprzedniego wpisu o wojnach kulturowych mam przyjemność opublikować poniżej tekst dr Arkadiusza Radwana, prezesa Instytutu Allerhanda na temat granic wolności słowa. Tekst ten został opublikowany w „Dzienniku. Gazecie Prawnej” z 24 lutego 2014 r.
Gdyby sienkiewiczowski Zbyszko z Bogdańca został objęty programem spraw precedensowych Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka, być może zamiast wyrwać wąsy Fryzyjczykowi, który nazwał go gołowąsem, pozwałby go do sądu. Czyli wyrwał mu język.
Przypomnijmy: wyrokiem z 22 stycznia 2014 r. Sąd Najwyższy, w sprawie o ochronę dóbr osobistych, oddalił skargę kasacyjną Ryszarda Legutki od wyroku nakazującego przeproszenie powodów – Zuzanny Niemier i Tomasza Chabinki i zasądzającego zapłatę 5 tys. zł na cele społeczne. Legutko został pozwany w związku z wypowiedzią z 2009 r., w której autorów petycji do dyrekcji jednego z liceów ogólnokształcących we Wrocławiu, domagających się usunięcia krzyży z szkolnych sal, określił mianem „rozwydrzonych i rozpuszczonych smarkaczy”, a ich działania „szczeniacką zadymą”.
Wokanda jako tuba
Dyskusja medialna wokół wypowiedzi Ryszarda Legutki zboczyła w dużej mierze ku temu, co z prawnego punktu widzenia stanowiło jedynie tło sporu – problemowi krzyża w szkole publicznej. Mam wątpliwości, czy gdyby treść petycji dotyczyła czegoś innego, sprawa byłaby darzona aż taką atencją. Jednak zainteresowanie zostało wzbudzone i umiejętnie skanalizowane medialnie. W przeprowadzonej w ten sposób prawno-medialnej operacji, sądy – z całym szacunkiem dla wymiaru sprawiedliwości – odegrały rolę narzędzia do prowadzenia ideowego sporu. Trafnie zdiagnozował to Michał Kocur, wpisując „sprawę Legutki” w szerszy trend i ogólniejszy problem temidy („Wojny kulturowe w polskich sądach”, Rzeczpospolita z 29 stycznia 2014 r.).
Czy wokanda jest odpowiednią areną do prowadzenia sporów w temacie, na który większość obserwatorów jest w stanie wyrobić sobie pogląd samodzielnie, i który to pogląd jest mało podatny na zmiany pod wpływem wyroku, jakikolwiek by on nie był? Czy w oczach ideowych przeciwników wrocławskich licealistów staną się oni na skutek wyroku choć odrobinę mniej rozwydrzeni? Albo czy staliby się mniej odważni i obywatelscy w ocenie swoich ideowych zwolenników, gdyby ów proces przegrali? Jedyna zmiana polegała więc na tym, że krąg osób, które otrzymały szansę na wyrobienie sobie opinii, znacznie się poszerzył, dzięki skierowaniu sprawy na drogę postępowania sądowego. Czy to może być jednak uzasadnieniem dla absorbowania wymiaru sprawiedliwości?
Qui pro quo
Stoję na stanowisku, że kolizja wartości, jaka zaistniała w komentowanym sporze, powinna była zostać rozstrzygnięta na korzyść wolności wypowiedzi. Jest jakąś smutną ironią, że przeciwko wolności występowała w tym sporze – skądinąd bardzo dla spraw wolnościowych zasłużona – Fundacja Helsińska , która objęła proces programem spraw precedensowych i zaangażowała doń (pro bono) znakomitą adwokatkę Annę-Marię Niżankowska-Horodecką.
Sąd Najwyższy przychylił się do oceny, że podjęcie działań zmierzających do zdjęcia krzyży z sal lekcyjnych we wrocławskim liceum nie uczyniło z inicjatorów akcji osób publicznych, w stosunku do których obowiązują bardziej liberalne zasady ochrony dóbr osobistych. Można mieć wątpliwości co do takiej oceny – rozpoczęte awanturą o krzyż „pięć minut” medialnej sławy zdążyło się przeciągnąć w znacznie dłuższy czasokres publicznej prezencji Zuzanny Niemier i Tomasza Chabinki, którzy nota bene zostali za swoją (niepubliczną?) działalność odznaczeni ufundowaną przez ówczesną marszałkinię Wandę Nowicką i wręczoną w Sejmie nagrodą „Kryształowego Świecznika”.
Nie trzeba być specjalnie wysublimowanym, aby wyczuć dysonans w powoływaniu się na prywatną tożsamość inicjatorów wrocławskiej akcji, przy jednoczesnym wykorzystaniu medialnego potencjału sprawy do rozgrywania w debacie publicznej ideologicznego sporu na temat stanowiący dla tej sprawy jedynie tło. Prawnik określiłby to jako venire contra factum proprium.
Paragraf cenzora
Czuję się zagrożony w mojej wolności kulturalnej wypowiedzi, kiedy widzę, jak sądy wchodzą w rolę cenzorów wypowiedzi mniej kulturalnych – tak długo, jak długo chodzi o debatę publiczną, zgadzam się tu opinią Pawła Dobrowolskiego zanotowaną w jego „Wirtualnej Szufladzie”. Zaznaczam przy tym, że moje stanowisko nie stanowi votum przeciwko wyznaczaniu jakichkolwiek prawnych granic dla swobody wypowiedzi – sam (wspólnie z r.pr. Magdaleną Jabczugą-Kurek) kilkukrotnie wypowiadałem się na łamach prasy (DGP z 26.08.2013, z 6-8.09.2013 i z 2.10.2013) za możliwością poszukiwania na gruncie dóbr osobistych ochrony prawnej wobec niektórych przypadków nadużyć w zakresie przedstawiania prawdy historycznej, zwłaszcza w obszarach związanych z tak wrażliwymi zagadnieniami jak holocaust. Wyznaczanie tych granic przez sądy powinno jednak następować roztropnie, z powściągliwością wynikającą z poszanowania dla wartości, jaką stanowi swoboda wypowiedzi.
Temida w „medialnej zadymie”
Na koniec jeszcze memento: prawidła sporu medialnego są odmienne od tych, które rządzą procesem cywilnym. Przyznaję, że „rozwydrzeni smarkacze” czy „szczeniacka zadyma” nie są eleganckimi sformułowaniami, zwłaszcza w ustach profesora filozofii – szkoda jednak, że stały się one podstawą dla sądów do wdania się w medialną „zadymę” z „rozwydrzonym” tłem ideologicznym. W tego rodzaju sprawach sądy powinny zachować większą ostrożność – inaczej grozi im instrumentalne wykorzystanie. Na marginesie: iluż to adresatów przekazu medialnego dowiedziało się, że sprawa „Lautsi przeciwko Włochom” (skarga nr 30814/06) dotycząca krzyża w włoskiej szkole zakończyła się sukcesem skarżącej jedynie w pierwszej instancji (wyrok z 3.11.2009 r.)? – Wielka Izba Trybunału Praw Człowieka wyrokiem z dnia 18.03.2011 r. zmieniła orzeczenie niższej Izby uznając, że krzyż w włoskiej szkole nie narusza art. 2 Protokołu Nr. 1 do Europejskiej Konwencji Praw Człowieka, a decyzja o pielęgnowaniu tradycji, w tym tradycji chrześcijańskiej, mieści się co do zasady w granicach swobody państwa. Szkoda, że źle rozumiane prawo do neutralności światopoglądowej znalazło swoje przedłużenie w źle rozumianej ochronie dóbr osobistych. Taki bowiem jest rzeczywisty rezultat zapadłego przed Sądem Najwyższym rozstrzygnięcia w sprawie z powództwa dwojga młodych, temperamentych ludzi przeciwko jednemu, nieco od nich starszemu, równie temperamentemu panu. Czytelnikom pozostawiam swobodę w zastąpieniu zaproponowanych określeń własnymi – z nadzieją, że nie będą za to musieli odpowiadać przed sądem.
Autor jest współpracownikiem z Kancelarii KKG, której senior partner, Prof. Andrzej Kubas był pełnomocnikiem pozwanego Prof. Ryszarda Legutki w sprawie III CSK 123/13, jak również w postępowaniu instancyjnym. Autor nie uczestniczył jednak na żadnym etapie w jakichkolwiek czynnościach związanych z zastępstwem procesowym w komentowanej sprawie.
środa, 28 marca 2012
Dowody w sprawie o ochronę dóbr osobistych
Jednym z najgoręcej omawianych orzeczeń sądowych w ostatnich dniach był wyrok Sądu Apelacyjnego w Warszawie w sprawie z powództwa spółki Agora S.A. przeciwko Jarosławowi Markowi Rymkiewiczowi. Agora domagała się przeprosin za wypowiedzi Rymkiewicza w wywiadzie dla Gazety Polskiej, w którym określił on redaktorów Gazety Wyborczej jako „duchowych spadkobierców Komunistycznej Partii Polski” oraz stwierdził, iż redaktorzy ci „pragną, żeby Polacy przestali być Polakami”. Sąd Apelacyjny oddalił apelację Rymkiewicza od niekorzystnego dla niego wyroku sądu I instancji. Ustne motywy uzasadnienia wyroku można znaleźć na YouTube.
Większość komentarzy skupiała się na kwestii granic debaty publicznej jaką zakreślił sąd w uzasadnieniu wyroku. Ja chciałbym skupić się na inny aspekcie, który z oczywistych względów nie był przedmiotem wypowiedzi publicystów, ale który jest istotny dla prawników procesowych. Chodzi mianowicie o kwestię dowodów (między minutą 16:00 i 22:40 powyżej załączonego filmu).
Trudno nie zauważyć, iż pozwany od początku znalazł się w trudnej sytuacji procesowej. Sądy uznały, iż nie udowodnił on prawdziwości swoich twierdzeń, ale jednocześnie oddaliły wszystkie jego wnioski dowodowe. W istocie, rzadko zdoła udowodnić coś w sądzie ten, kto nie może przeprowadzić żadnego dowodu.
Analizując poszczególne wnioski dowodowe Sąd Apelacyjny przyjął, iż artykuły prasowe (które załączył do odpowiedzi na pozew pełnomocnik pozwanego) nie mogą być dowodem w sprawie, gdyż „nie noszą one cech dokumentów w rozumieniu art. 244 albo 245 KPC”. Zdaniem sądu „aby mogły one być dowodem w sprawie musiałyby być opatrzone określonymi cechami, które pozwalałyby uznać te załączniki do odpowiedzi na pozew jako dowody w sprawie”. Trudno zgodzić się z tym stanowiskiem sądu. Oczywistym jest, iż wszystko, co może mieć znaczenie dowodowe stanowi materiał dowodowy. Okoliczność, iż egzemplarz artykułu prasowego nie jest dokumentem urzędowym (bo nie został sporządzony przez powołany do tego organ władzy publicznej), ani dokumentem prywatnym (bo nie ma pod nim ręcznego podpisu), nie oznacza wcale, że artykuł ten nie może być dowodem. Wydruki e-maili też nie są podpisane, a w praktyce powszechnie akceptuje się je jako dowody. Być może pisemne uzasadnienie wyroku rozwieje wątpliwości, czy strona powołująca się na artykuł prasowy powinna przed złożeniem go do akt sprawy zwrócić się do autora tego artykułu z prośbą o podpis. Szkoda też, iż sąd nie wyjaśnił jaki inny dowód byłby właściwy dla ustalenia faktu, czy redaktorzy danej gazety artykułowali jakieś twierdzenia. I jeszcze jedno – czy niemożliwość uznania artykułów prasowych za dowody w sprawie dotyczy tylko artykułów złożonych przez pozwanego? Można chyba założyć, iż wywiad, którego udzielił Rymkiewicz Gazecie Polskiej był dla sądu kluczowym dowodem w sprawie.
Dalej sąd uznał, iż dowodem w sprawie nie może być żadna publikacja w gazecie wydawanej przez powoda, która miała miejsce po wypowiedzi pozwanego. Uważam, iż tak postawiona teza jest zbyt rygorystyczna. Zgoda, pozwany powinien swoją wypowiedź opierać na znanych mu w chwili wypowiedzi faktach, ale nie widzę żadnych przeszkód, by na potwierdzenie tezy o linii programowej gazety przywołać dodatkowo jej późniejsze publikacje.
Sąd oddalił też wszystkie wnioski o przesłuchanie świadków wskazując, iż dowody te miały służyć do uzyskania opinii o linii programowej gazety. Świadkowie mają zeznawać na okoliczność określonych faktów, a nie opinii. Zdaniem sądu w sprawach wymagających wiadomości specjalnych konieczne jest przeprowadzenia dowodu z opinii biegłego. Z takimi abstrakcyjnie ujętymi twierdzeniami Sądu Apelacyjnego nie sposób nie zgodzić się. Skoro jednak nie może być dowodem artykuł prasowy, to może przynajmniej powinno się dopuścić dowody ze świadków, którzy mogliby powiedzieć co w gazecie przeczytali? Zastanawia mnie też jakie trzeba mieć wiadomości specjalne, by móc autorytatywnie wypowiedzieć się czy ktoś jest „duchowym spadkobiercą” jakiegoś ruchu politycznego, lub też by orzec, iż ktoś stawia tożsamość ponad-narodową lub poza-narodową nad tożsamość narodową.
poniedziałek, 20 lutego 2012
Po co biegły w sprawie o ochronę dobrego imienia?
Niedawno media doniosły (np. tu, tu i tu), iż Robert Krasowski przegrał w pierwszej instancji sprawę z powództwa Adama Michnika. Zgodnie z wyrokiem Sądu Okręgowego red. Krasowski ma przeprosić red. Michnika za wypowiedź, którą opublikował na łamach „Dziennika”. Chodziło o następujące słowa: „Michnik poświęcił jedną trzecią życia na obronę byłych ubeków (...), legenda opozycji trywializowała się w kolejnych dowodach na to, że kolaboracja i sprzeciw były w istocie tym samym".
Jak wynika z relacji prasowych sąd oparł swój wyrok na opiniach biegłych. Według relacji Gazety Wyborczej „wyrok oparł głównie na ustnej opinii prof. Jerzego Bralczyka. Bralczyk podkreślał, że w odbiorze przeciętnego czytelnika słowa Krasowskiego jednoznacznie godziły w dobre imię legendy opozycji. Konkluzja z przesłuchania profesora przed sądem brzmiała: - Nikt nie powinien kłamać.”
Nie będę komentował meritum tego wyroku. Chciałbym za to zająć się jednym z aspektów proceduralnych. Zastanawiam się po co i na jakiej podstawie sąd dopuścił w tej sprawie dowód z opinii biegłego. Zgodnie z Kodeksem postępowania cywilnego biegłych wzywa się „w przypadkach wymagających wiadomości specjalnych”. W orzecznictwie Sądu Najwyższego wskazano, iż chodzi o wiadomości wykraczające poza zakres tych, jakimi dysponuje ogół osób inteligentnych i wykształconych (I CR 331/75). Stąd też biegłych powołuje się przykładowo w sprawach dotyczących błędów lekarskich, czy też w sporach budowlanych. Narzuca się pytanie: która część wypowiedzi red. Krasowskiego była niezrozumiała dla sądu i wymagała zwrócenia się z prośbą o wyjaśnienie do ekspertów? Czy sąd nie wie kto to są „ubecy”, czy też może słowo „kolaboracja” jest terminem technicznym znanym tylko wąskiemu gronu fachowców? A może potrzebny był biegły, by ustalić, czy wypowiedź ta ma charakter pejoratywny, czy też jest pochwałą w oczach przeciętnego Polaka?
Odpowiedzi na te pytania są oczywiste. Niestety wielu sędziów nie chce brać odpowiedzialności za wydawane przez siebie orzeczenia. Dopuszczenie dowodu z opinii biegłego na okoliczności, o których biegły wypowiadać się nie powinien, ma zapewne na celu zdjęcie ciężaru decyzji z ramion sędziego. Sędzia zdaje się mówić: zobaczcie, nie tylko ja tak uważam, ale znany ekspert również. Chyba jednak lepiej byłoby, gdyby sędziowie nie chowali się za zasłoną z ekspertyz biegłych, bo sądząc z komentarzy prasowych po tym wyroku zabiegi takie nie są specjalnie przekonujące dla opinii publicznej.
poniedziałek, 11 kwietnia 2011
Pozwy zbiorowe: skuteczne narzędzie marketingowe
Temat pozwów zbiorowych, jak żadne inne zagadnienie z zakresu postępowania cywilnego, przyciąga uwagę mediów i opinii publicznej. Jest tak mimo tego, iż pozwy zbiorowe mają na razie marginalne znaczenie dla sądownictwa w sprawach cywilnych. Pozwy zbiorowe są za to skutecznym narzędziem marketingowym.
Wiadomość pierwsza: pozew zbiorowy w sprawie OFE
Sama zapowiedź złożenia pozwu zbiorowego ma duże szanse na uzyskanie rozgłosu w prasie. Rada jest prosta: masz pomysł, który chcesz uczynić przedmiotem zainteresowania mediów - sprzedaj go w opakowaniu z napisem „pozew zbiorowy”. Za implementację takiego planu marketingowego uważam projekt autorstwa prof. Krzysztofa Rybińskiego, by złożyć pozew zbiorowy przeciwko Skarbowi Państwa w związku z obniżeniem składki do OFE i przekazaniem ich do ZUS. Gazeta Wyborcza napisała w sobotę, iż ruszyła strona pozwij-rzad.pl, na której zbierane będą podpisy pod pozwem zbiorowym.
Jak przytomnie zauważają autorzy projektu, pozew przeciwko Skarbowi Państwa w tej sprawie może być złożony dopiero po uznaniu ustawy reformującej OFE za niezgodną z Konstytucją. Projekt złożenia pozwu zbiorowego jest więc warunkowy, gdyż do dziś nikt nie wniósł skargi konstytucyjnej, a nawet jeżeli zostanie wniesiona to nie wiadomo, czy zostanie uwzględniona przez Trybunał Konstytucyjny. Jeżeli nie, jest po sprawie, pozwu zbiorowego wnieść nie można.
Wątpię, by w przypadku, gdyby Trybunał uchylił ustawę reformującą OFE, (i tym samym polityczny cel projektu został osiągnięty), sprawa pozwu zbiorowego miała dalszy bieg. Załóżmy jednak, iż będzie dalszy ciąg. Możliwe są wtedy następujące scenariusze. Scenariusz pierwszy: Trybunał uchyli ustawę zanim wejdzie ona w życie. Jest to raczej nieprawdopodobne. Gdyby jednak tak się stało pozew byłby bezprzedmiotowy, gdyż nikt żadnej szkody nie może ponieść wskutek ustawy, która nigdy nie obowiązywała. Scenariusz drugi: ustawa zostanie uchylona po kilku miesiącach obowiązywania. Z punktu wiedzenia celu postępowania cywilnego najważniejszą kwestią byłoby, czy przyszli emeryci będą w stanie wykazać szkodę jaką poniosą w wyniku kilkumiesięcznego obowiązywania ustawy. Jest to bardzo wątpliwe. Sama sprawa w postępowaniu grupowym może dotyczyć ustalenia odpowiedzialności Skarbu Państwa i nie trzeba w jej toku wykazywać wysokości szkody. Jednakże, w przypadku wygranej, osoby, w imieniu których złożono pozew, musiałyby w odrębnych postępowania indywidualnie pozywać Skarb Państwa przedstawiając wiarygodne wyliczenie szkody wynikającej z naruszenia Konstytucji przez ustawodawcę. To może okazać się bardzo trudne lub wręcz niemożliwe. Wszystkie wyliczenia w tym zakresie opierają się na założeniach, których w chwili obecnej zweryfikować nie można.
Projekt pozwu zbiorowego w sprawie OFE jest więc wyłącznie manifestacją obywatelskiego protestu opakowaną w formułę pozwu zbiorowego. Jeżeli ktoś z sygnatariuszy projektu traktuje go dosłownie, jako dogodną formę dochodzenia roszczeń cywilnoprawnych przeciw Skarbowi Państwa, to może srodze się zawieść.
Wiadomość druga: pozew zbiorowy w sprawie katastrofy hali MTK
Rzeczpospolita doniosła, iż Sąd Okręgowy w Warszawie odrzucił pozew poszkodowanych w katastrofie hali MTK w Katowicach w 2006 r. Sąd uznał, iż roszczenia zawarte w pozwie nie mogą być przedmiotem postępowania grupowego, gdyż z zakresu ustawy o pozwach zbiorowych wyłączone są roszczenia o ochronę dóbr osobistych. Tym samym, sąd najprawodobodobniej przyjął, iż żadna sprawa dotycząca naruszenia zdrowia (zdrowie jest jednym z dóbr osobistych) nie może być przedmiotem postępowania grupowego. Jest to jedna z możliwych interpretacji ustawy o pozwach zbiorowych. Jeśli będzie ona podtrzymana przez sądy wyższych instancji, wyłączy to z zakresu jej obowiazywania znaczny zakres spraw i to takich, dla których w założeniu była projektowana. Potwierdził to prof. Michał Romanowski, który stwierdził, iż "z punktu widzenia celu tej ustawy to orzeczenie go niweczy. Tym bardziej że roszczenie powodów, choć związane z dobrami osobistymi, ma charakter majątkowy". Wygląda więc na to, iż ustawa, której ostrze stępiono pod koniec prac legislacyjnych (w Senacie ograniczono jej zakres do spraw o roszczenia o ochronę konsumentów, roszczenia z tytułu odpowiedzialności za produkt niebezpieczny oraz z tytułu czynów niedozwolonych, z wyjątkiem roszczeń o naruszenie dóbr osobistych) w wyniku sądowej wykładni jeszcze bardziej straci na znaczeniu praktycznym.