Jedną z pierwszych rzeczy, których uczy się młodych adeptów Biglaw jest follow up (język używany w polskim Biglaw jest pełen makaronizmów à l'
wtorek, 26 stycznia 2016
BIGLAW - follow up
Jedną z pierwszych rzeczy, których uczy się młodych adeptów Biglaw jest follow up (język używany w polskim Biglaw jest pełen makaronizmów à l'
piątek, 22 stycznia 2016
Prokurenci mogą spać spokojnie
Poniższy artykuł napisałem z Urszulą Comi kilka miesięcy temu. Dzisiaj opublikowany został w "Rzeczpospolitej". W rezultacie licznych wypowiedzi w prasie i w internecie powszechny stał się pogląd, że nowe regulacje dotyczące upadłości wprowadzają odpowiedzialność prokurentów za niezłożenie w terminie wniosku o ogłoszenie upadłości. Fakt, że opinie takie są wygłaszane jest dowodem na to, że nawet proste teksty prawne mogą być źródłem nieoczekiwanych i niepotrzebnych kontrowersji.
W związku wejściem w życie ustawy Prawo restrukturyzacyjne, która
zmieniła m.in. ustawę Prawo upadłościowe i naprawcze, często pojawiają się w
prasie i internecie alarmujące głosy, iż prokurenci ponoszą odpowiedzialność za
niezłożenie w terminie wniosku o ogłoszenie upadłości. Prawnicy i dziennikarze,
którzy podnoszą larum, są jednak w błędzie. Nowe przepisy nie rozszerzają
odpowiedzialności na prokurentów.
Jak jest teraz a jak będzie
Zgodnie z obowiązującym do końca ubiegłego roku brzmieniem art. 21
ust. 2 Prawa upadłościowego i naprawczego odpowiedzialnym za niezłożenie w
terminie wniosku o ogłoszenie upadłości w przypadku, gdy dłużnikiem jest osoba
prawna albo jednostka organizacyjna nieposiadająca osobowości prawnej, której
odrębna ustawa przyznaje zdolność prawną, był każdy, kto miał prawo
reprezentować go sam lub łącznie z innymi osobami. Przyjmowano, że oznacza to,
iż za niezłożenie wniosku o ogłoszenie upadłości odpowiadają członkowie
zarządu, likwidatorzy oraz wspólnicy spółek osobowych uprawnieni do ich
reprezentacji, lecz nie odpowiadają prokurenci.
Zgodnie z nowym brzmieniem tego przepisu, nadanym przez Prawo
restrukturyzacyjne, krąg osób odpowiedzialnych za niezłożenie wniosku o
ogłoszenie upadłości obejmuje każdego,
kto na podstawie ustawy, umowy spółki lub statutu ma prawo do prowadzenia spraw
dłużnika i do jego reprezentowania, samodzielnie lub łącznie z innymi osobami.
Sformułowanie „ma prawo do prowadzenia spraw dłużnika i do jego
reprezentowania” nie rozszerzyło kręgu osób odpowiedzialnych za niezłożenie
wniosku o ogłoszenie upadłości na prokurentów. Odpowiedzialność ponoszą osoby,
które są uprawnione zarówno do prowadzenia spraw dłużnika jak i do jego
reprezentowania. Prokura jest specjalnym rodzajem pełnomocnictwa. Prokurenci są
więc uprawnieni do reprezentowania przedsiębiorcy, a nie do prowadzenia jego
spraw. Błędne jest przy tym powoływanie się na przepis art. 1091 § 1 Kodeksu cywilnego zgodnie z którym
prokura jest pełnomocnictwem, które obejmuje umocowanie do czynności sądowych i
pozasądowych, jakie są związane z prowadzeniem przedsiębiorstwa. Przepis ten
bowiem nie upoważnia prokurenta do prowadzenia przedsiębiorstwa, lecz wyznacza
zakres jego umocowania do dokonywania czynności prawnych w imieniu mocodawcy. W
konsekwencji zmiana ta wyraźnie wyklucza prokurentów z kręgu osób
odpowiedzialnych za niezłożenie wniosku o ogłoszenie upadłości.
Drugą zmianą, której dokonano w treści tego przepisu, jest
określenie podstawy umocowania danej osoby do reprezentowania i prowadzenia
spraw dłużnika poprzez wprowadzenie słów: „na podstawie ustawy, umowy spółki
lub statutu”. Z tego sformułowania nie można w żaden sposób wyciągnąć wniosku o
rozszerzeniu kręgu osób odpowiedzialnych na prokurentów. Takie określenie
podstawy odpowiedzialności zresztą niczego nowego nie wnosi. Znaczenie tego
przepisu byłoby takie samo, gdyby słów tych nie dodano.
Odpowiedzialność karna pozostaje niezmieniona
Umknęło uwadze komentatorów nowych przepisów, że ustawodawca nie
zmienił treści art. 586 Kodeksu spółek handlowych. Wynika z niego
odpowiedzialność karna za niezłożenie wniosku o ogłoszenie upadłości w terminie
jedynie dla członków zarządu oraz likwidatorów. Niekonsekwentne byłoby
wprowadzenie odpowiedzialności cywilnej prokurentów za niezłożenie wniosku o ogłoszenie
upadłości poprzez zmiany w Prawie upadłościowym i naprawczym, przy jednoczesnym pozostawieniu
bez zmian przepisów karnych Kodeksu spółek handlowych.
Przyczyny zamieszania
W celu uzasadnienia tezy o wprowadzeniu odpowiedzialności
prokurentów komentatorzy często powołują się na uzasadnienie projektu ustawy.
Ma z niego rzekomo wynikać wola ustawodawcy, aby taką odpowiedzialność
wprowadzić. Twierdzenie to oparte jest jednak na nieporozumieniu. Uzasadnienie
co prawda jest niejednoznaczne, ale wynika z niego raczej intencja ustawodawcy,
by wyłączyć uprawnienie prokurentów do złożenia wniosku o ogłoszenie upadłości:
Zmiana art. 20 ust. 2 pkt 2 p.u.n. ma na celu jednoznaczne
wyeliminowanie wątpliwości co do uprawnienia do składania wniosku przez prokurentów.
Co prawda, zgodnie z dominującym w literaturze poglądem, prokurent nie jest
legitymowany do złożenia wniosku, aczkolwiek problem ten nie jest postrzegany
jednolicie. Pewność prawa wymaga, aby eliminować z ustawy przepisy
niejednoznaczne i budzące wątpliwości. Odpowiednia zmiana została wprowadzona w
art. 21 ust. 2 p.u.n.
Skoro ustawodawca chciał wyłączyć uprawnienie prokurentów do
złożenia wniosku, to tym bardziej należy uznać, że nie chciał wprowadzić
odpowiedzialności za jego niezłożenie. Ostatnie zdanie cytowanego fragmentu
uzasadnienia dobitnie to potwierdza.
Podsumowując, oczywiste jest, że wejście w życie ustawy Prawo
restrukturyzacyjne nie spowodowało wprowadzenia odpowiedzialności prokurentów
za niezłożenie w terminie wniosku o ogłoszenie upadłości. Powszechne
przekonanie o odpowiedzialności prokurentów oparte jest na nieporozumieniu.
Błąd powtórzony kilka razy stał się obiegową opinią i niepotrzebnie zaniepokoił
wiele osób.
wtorek, 5 stycznia 2016
BIGLAW
W tym roku
mija 10 lat od czasu gdy rozstałem się z Biglaw.
Przez 6 lat pracowałem w warszawskim biurze jednej z firm londyńskiego Magic Circle. Była to moja pierwsza
praca po studiach. Nauczono mnie tam jak ważna jest rzetelna analiza prawna
każdej sprawy, dbałość o szczegóły, klarowność wypowiedzi, jasna komunikacja z
klientami oraz dopasowanie do ich potrzeb i wiele innych cennych rzeczy. Praca ta miała też ciemne strony – absurdalnie długie godziny pracy, ciągłe
rozgrywki między partnerami i prawnikami, idiotyczne polecenia z centrali i
rzecz dla mnie najgorsza – wykonywanie zadań nie dających żadnej intelektualnej satysfakcji, jak na
przykład opisywanie przez kilka tygodni dokumentów spółki w ramach due dilligence przed transakcją M&A.
O ile wiem doświadczenia
pracy w polskim Biglaw nie przełożyły
się na żaden utwór literacki, ani filmowy. Jeśli ktoś szuka niezamierzonej
parodii opisu pracy w kancelarii, to polecam np. „Kasację” autorstwa „polskiego
Johna Grishama” czyli Remigiusza Mroza. Z filmowcami jest jeszcze
gorzej. Chyba nikt z rodzimych filmowców nie zadał sobie trudu, żeby dowiedzieć
się jak wygląda praca prawnika. Dopóki któryś z członków palestry nie napisze
dobrej powieść lub scenariusza pozostaje wybór między polskimi gniotami, takimi
jako „Prawo Agaty” i produkcjami amerykańskimi jak np. „Michael Clayton” , lub książka, o której
piszę poniżej.
W zeszłym
roku ukazała się debiutancka powieść „BIGLAW” napisana przez byłą nowojorską
prawniczkę Lindsay Cameron. Jest to historia Mackenzie Corbett, prawniczki
pracującej w fikcyjnej kancelarii Freedman & Downs (F&D), która jest
jedną z nowojorskich „mega-firm” zatrudniających ponad 500 prawników, gdzie młodzi
prawnicy na wejściu zarabiają rocznie 200.000 dolarów na rok. Mackenzie jest
absolwentką wydziału prawa Uniwersytetu Georgetown. Jest młoda, ambitna, inteligentna
i wrażliwa. Dwie ostatnie cechy są przeszkodą w akceptacji otaczającej ją
rzeczywistości.
Mackenzie poznajemy
w trakcie drugiego roku jej pracy w F&D. Pracuje nad dwiema transakcjami
jednocześnie. Pierwsza to nabycie sieci hoteli Highlander Hotel and Resorts dla funduszu private equity Pegasus. Partner prowadzący Ben Girardi daje jasno
do zrozumienia, że Mackenzie będzie musiała spiąć wielomiliardową transakcję w
terminach wymagających od niej nadludzkiego wysiłku. Jakby tego było mało,
Mackenzie zaczyna równolegle pracę nad drugą transakcją, nabyciem spółki Falcon Mobility, pod nadzorem
socjopatycznego partnera Saula Sievera. Oto sylwetka Saula:
Saul
Siever had something extra – he was a sadist. He actually derived real pleasure
from the torture he inflicted. Rumor had it that the only time Saul could be
seen with a smile on his face was after he yelled at someone. Particularly if
he brought them to tears. It was well-established firm lore that he once threw
a stapler at the cleaning lady for moving his beloved ficus plant while
vacuuming. It hit her in the back of the head and drew blood. Apparently after
the settlement the partnership requested that he be put on medication. Whatever
medication he was taking didn’t seem to stifle his ongoing atrocities against associates,
though. “They can’t make a mediation strong enough to give that monster an
empathy gene,” I remember an associate slurring after one too many margaritas
at a Cino-de-Mayo party. He had a client list that rivaled those of the top
partners in the city, and because of it, the firm ignored all the ways in which
he was a severe liability.
Nad
transakcją Falcon Mobility pracuje
również starsza prawniczka Sarah Clarke. Sarah ma być oficjalnie
mentorem młodszej Mackenzie, a w rzeczywistości jest jej główną konkurentką w
walce o prestiżowy staż (secondment)
u klienta F&D i szczerze nienawidzi Mackenzie.
Mackenzie nie
oszczędza się w pracy. Często pracuje bez przerwy na sen. Czasami śpi po trzy
godziny na dobę. Tak wygląda typowy dzień (lub noc) jej pracy:
I’d been up for twenty-six hours straight. My eyes were burning and
my deodorant had long since ceased to be effective.
Nawet gdy
uda jej się wyjść z pracy, musi ciągle sprawdzać swoje Blackberry:
Scanning my inbox, a wave of choking panic suddenly washed over me. Ben
had emailed at 2:14 A.M. He needed to see a summary of the supply agreement
between Serta Mattresses and Highlander Hotels. ASAP.
Oh,
fuckity fuck. It was like someone threw a bucket of ice water on me. “ASAP” was
the absolute kiss of death in Biglaw. No matter how quickly you respond, it is
never ASAP enough. Judging from the tone of Ben’s email, he fully expected that
I should be in the office, able to fill his request immediately.
Bohaterce
ledwo udaje się wynegocjować jeden dzień wolny do pracy, w święta Bożego
Narodzenia, a i tak część tego dnia musi poświęcić na poszukiwanie faksu w
rodzinnym miasteczku swoich rodziców, by przesłać do hotelu w Meksyku kopię
umowy partnerowi F&D, który tam spędza święta.
Mackenzie zdaje
sobie sprawę jak taki tryb życia odbija się na jej kondycji. Tak opisuje
spotkanie ze studentami, którzy odbywali letnie praktyki w F&D:
Is
this how I used to look? I wondered, studying their fresh faces with annoyance
and fascination. No glassy eyes from long, obedient hours staring at a computer
screen. No physical signs of prolonged sleep deprivation. A few of them even
had a summer tan. A tan is practically forbidden in Biglaw. It shows you’re
spending too much time outside the office. Maybe even have a hobby. They had no
idea what was in store for them, just as I hadn’t. Like war, Biglaw is
something that has to be experienced firsthand to truly be understood.
Bohaterka pracuje
w dziale corporate, który jest najbardziej
prestiżowym departamentem F&D. Jej praca w znacznej części polega na przeglądaniu
i opisywaniu dokumentów w ramach due
diligence. Szybko zdaje sobie sprawę z tego, że to czego uczono jej na
studiach ma niewielki związek z jej praktyką:
The
first time a senior associate dumped a pile of documents on me and asked me to
tell him if there was anything “relevant” in them, it was Sadir who had walked
me through the ins and outs of due diligence. I’d spent three years at law
school memorizing the rules of evidence, countless Supreme Court decisions, and
the details of negligence law, but had been left woefully unprepared for the
work of a Corporate first year associate. When I was still in college,
Georgetown law students, recognizing their lack of real-world skills in a
lackluster economy, had pushed for classes that were more practical. The
faculty response had been, “We’re teaching the Law, not training lawyers.” The
Ivory Tower prevailed, and at the time I understood their position – law school
isn’t a trade school. But at F&D, I often found myself wishing the classes
I’d taken in school had been just a little more useful.
„BIGLAW”
pełna jest inteligentnych i dowcipnych opisów praktyk i zwyczajów panujących w wielkich
firmach prawniczych. Oto scena, w której jeden z głównych partnerów instruuje pozostałych
prawników jak mają rozliczać czas poświecony na transakcję nabycia sieci hoteli
Highlander:
Vincent
laid his palms flat against the conference room table and slowly slid them back
and forth, a tiny smirk breaking across his face. “They want this, guys – let
me be crystal clear about that. Cost is not an issue. If you are in the shower
thinking about this deal, bill it. If you are away from your desk, but have a
Highlander document on your computer screen, bill it.”
“If
you’re fucking your mistress in a Highlander Hotel, bill it,” Waldorf called
out. I mentally rolled my eyes. The only shocking thing about his statement was
how unshocked everyone in the room was.
Lindsay
Cameron tak opisuje typową dla Biglaw hierarchię biurową i jej symbole:
If anyone wanted to discern the pecking
order, all they had to do was look at the offices. Partners had the biggest
offices with the best views and the partners that brought in the most business
were rewarded with a corner office. In the corporate department, associates
called them the "four corner" partners. They were the top rainmakers,
the partners who enjoyed the bulk of the profits, while the other partners, the
service partners," sweated it out in the trenches. After the "service
partners" came the senior
associates, who had their own offices. Next were the junior associates, who
shared an office with another junior associate.
Typowe relacje
między prawnikami poniżej poziomu partnera wyglądają zaś tak:
Derek Boyle (…) was an eighth year associate who was “riding
his ponies to partnership,” which meant he staffed deals heavily with junior
associates, had them do all of the work, and then took all of the credit. Brian
Gambrill, on the other hand, was a seventh year associate famous for emailing
associates while they were on vacation and demanding an immediate response.
According to Brian, vacation was no excuse for not continually checking your
Black-Berry.
Autorka
demaskuje propagandę i hipokryzję stanowiące nieodłączną część etosu Biglaw:
The newest thing in Biglaw propaganda was to
have an "associates committee" that supposedly dealt with associate
satisfaction issues. In reality, the committee would meet with the partners
once a month and suck up to them by telling them they were all doing a bang-up
job and the associates were blissfully happy. What associate would risk saying
anything to the contrary? No one. Then the committee would institute something
like "Jamba Juice Fridays," and somehow this was supposed to
miraculously increase morale. Like a free Jamba Juice made up for our
indentured servitude.
W
historii Mackenzie pojawia się wątek kryminalny, dotyczący zarzutów insider
trading. Nie będę tu jednak opowiadał przygód bohaterki, aby nie popsuć zabawy
tym, którzy mają zamiar przeczytać książkę. Zważywszy ile znajomych motywów
rozpoznaję w tej historii wydaje się, że wiele cech Biglaw ma charakter
uniwersalny, niezależnie od tego czy historia dzieje się Nowym Jorku, Londynie czy
Warszawie. Najlepszym podsumowaniem pracy w Biglaw są słowa kolegi Mackenzie
wypowiedziane w finale powieści:
środa, 4 listopada 2015
„Korona” zawodów prawniczych
„Rzeczpospolita” doniosła, że wśród propozycji dotyczących reformy wymiaru sprawiedliwości znalazł się pomysł, by nominację na sędziego uczynić w Polsce „ukoronowaniem”prawniczej kariery. Zgodnie
z tym pomysłem minimalny wiek sędziego wynosiłby 35 lat. Kandydat na sędziego
musiałby wykazać się co najmniej pięcioletnim stażem w innym zawodzie
prawniczym. Intencje stojące za tym pomysłem są dobre. Marzy mi się, żeby w
sądzie stawać przed starszymi ode mnie prawnikami, którzy przez wiele lat sami
byli adwokatami, więc dobrze rozumieją jak ważny dla stron jest czas, w którym
wydadzą orzeczenie, rozumieją na czym polega moja praca, znają praktyki
rynkowe, rozumieją kwestie finansowe i są biegli w językach obcych. Chciałbym
żeby sędziami byli zadowoleni z życia najlepsi prawnicy w kraju, którzy dawno
już nie mają żadnych zmartwień finansowych, gdyż dzięki praktyce w sektorze
prywatnym dorobili się majątku, a swój zawód wykonują po to by czuć satysfakcję
z bycia dobrym sędzią i cieszyć się powszechnym uznaniem. Wiem jednak, że są to
pobożne życzenia.
Pomysłodawcy
zdają się zapominać, że nie da się przeskoczyć z systemu, w którym bycie sędzią
jest zawodem od samego początku jaki dominuje w systemach prawa kontynentalnego
(„career judges”), do systemu, w którym sędzią zostaje się w uznaniu
zasług, charakterystycznego dla jurysdykcji common law („recognition
judges”). Ponadto, proponowane środki (minimalny wiek 35 lat, 5 lat
doświadczenia w innym zawodzie) nie prowadzą do zakładanego celu (najlepsi i
najbardziej doświadczeni prawnicy zostają sędziami). W wieku lat 35 można w
glorii chwały za zakończyć karierę piłkarza, ale nie adwokata. Po pięciu latach
pracy w kancelarii przy odrobinie szczęści można zmienić podpis na wizytówce, z
„junior associate” na „associate”, ale tylko w wyjątkowych przypadkach na
„partner”. Zamiast rzucać się z motyką na słońce lepiej byłoby postawić sobie
cel bardziej ograniczony, acz realistyczny, to jest zaproponować takie
rozwiązanie, które pozwoli doświadczonym prawnikom zostać sędziami sądów
apelacyjnych i Sądu Najwyższego. Teoretycznie jest to dzisiaj możliwe, ale w
praktyce przepływ z praktyki prawniczej do sądów wyższych instancji nie
istnieje. Złośliwi twierdzą, że przyczyną jest opór środowiska sędziowskiego.
Niezależnie od tego czy mają rację czy nie, jestem przekonany, że dopuszczenie
praktyków z wieloletnią praktyką do orzekania i kształtowania linii
orzeczniczej pozytywnie wpłynie na kontakt sądów z rzeczywistością oraz jakość
orzecznictwa. Dobre wzory mogą okazać się zaraźliwe.
czwartek, 22 października 2015
Badanie arbitrażu 2015
piątek, 12 czerwca 2015
Kiedy dowody ze świadków mogą być ograniczone do pisemnych oświadczeń?
Kilka dni temu została opublikowana księga pamiątkowa ku czci profesora
Jerzego Rajskiego „The Challanges and the Future of Commercial and Investment
Arbitration. Liber Amicorum Professor Jerzy Rajski.” Moim skromnym wkładem do
tej publikacji jest artykuł o pisemnych oświadczeniach świadków w arbitrażu handlowym „Witness Statements in International Commercial Arbitration”. Jedną z kwestii, którą tam poruszam jest to,
kto decyduje o tym, by dowód ze świadka był ograniczony wyłącznie do witness statement.
Pisemne
oświadczenia świadków są często wykorzystywane w postępowaniach arbitrażowych.
Ich zalety są oczywiste. Pozwalają one zaoszczędzić czas i koszty. Arbitrom
ułatwiają zrozumienie stanu faktycznego, a pełnomocnikom stron ułatwiają
przygotowanie do przesłuchania świadków oponenta. Najczęściej świadkowie,
którzy przygotowali pisemne oświadczenia są przesłuchiwani na rozprawie. Nie
zawsze jednak musi tak być. W niektórych przypadkach dowody ze świadków mogą
być ograniczone do pisemnych oświadczeń. Kontrowersyjną kwestią jest kto może
decydować o takim ograniczeniu. Istnieją w tym zakresie dwa stanowiska.
Każda ze stron
decyduje
Według pierwszego
z nich każda ze stron, również ta, która złożyła pisemne oświadczenie świadka
może zadecydować o jego dodatkowym przesłuchaniu na rozprawie. Na takim
założeniu opiera się art. 8 ust.1 Regulaminu
Postępowania Dowodowego IBA:
(…) Z zastrzeżeniem Artykułu 8 ust. 2 każdy świadek (na
potrzeby niniejszego Artykułu termin ten obejmuje świadków co do faktów oraz
wszystkich biegłych), stawi się w celu złożenia zeznania na Rozprawie
Dowodowej, jeżeli o jego stawiennictwo wniosła którakolwiek ze Stron lub Zespół
Orzekający. (…)
Podobne rozwiązanie
przyjęto w § 33 ust. 8 nowego regulaminu Sądu Arbitrażowego przy Krajowej Izbie
Gospodarczej:
Zespół Orzekający decyduje o sposobie przeprowadzenia dowodu. Może zwłaszcza
postanowić, że dowód ze świadka zostanie przeprowadzony dwuetapowo – na
podstawie pisemnego oświadczenia świadka, a następnie przez uzupełniające
przesłuchanie na rozprawie. Za zgodą stron Zespół Orzekający może przeprowadzić
dowód ze świadka tylko na podstawie jego pisemnego oświadczenia.
Takie samo
uregulowanie znajdziemy w art. 28 Regulaminu Sztokholmskiej Izby Handlowej
(SCC):
(2) The testimony of witnesses or party-appointed experts may be
submitted in the form of signed statements.
(3) Any witness or expert, on whose testimony a party seeks to rely,
shall attend a hearing for examination, unless otherwise agreed by the parties.
Decyzja należy do drugiej
strony
Zgodnie z drugim stanowiskiem o przesłuchaniu świadka, który przygotował
pisemne oświadczenie decyduje zespół orzekający lub przeciwnik procesowy
strony, która to pisemne oświadczenie złożyła. Strona, która złożyła pisemne
oświadczenie świadka, nie ma wpływu na to czy świadek ten zostanie wezwany na
rozprawę.
Takie stanowisko wyraża art. 20 ust. 4 regulaminu LCIA:
The Arbitral Tribunal and any
party may request that a witness, on whose written testimony another party relies, should attend for
oral questioning at a hearing before the Arbitral Tribunal
Mój pogląd
Uważam, że słuszne jest drugie stanowisko. Strona, która składa pisemne
oświadczenia świadka nie powinna mieć wpływu na to, czy będzie on przesłuchany
na rozprawie. Pisemne oświadczenie świadka powinno być szczegółowe i wyczerpujące.
Należy działać w oparciu o założenie, że jeżeli druga strona nie będzie miała
pytań do świadka to świadek nie będzie miał nic do dodania ponad to, co już
napisał w swoim oświadczeniu. Pierwsze stanowisko prowadzi zaś do tego, że sąd
arbitrażowy nie może bez zgody obu stron wezwać podjąć decyzji o niewzywaniu
świadka na rozprawę nawet jeżeli z pisemnego oświadczenia wynika, że nie wniesie
on niczego ważnego do wyjaśnienia sprawy. W ten sposób strona może torpedować
postępowanie przedłużając czas jego trwania i zwiększając koszty.
czwartek, 5 marca 2015
Wyrok Sądu Najwyższego komplikuje praktykę M&A
Sąd
Najwyższy wydał niedawno orzeczenie, które powinno zaalarmować praktyków, w
szczególności tych, którzy zajmują się transakcjami fuzji i przejęć. Uznał, że
nieważna jest umowa o świadczenie przez osobę trzecią jeżeli żadną ze stron
umowy nie łączy stosunek obligacyjny z tą osobą trzecią. Jest rzeczą
standardową, że w umowach dotyczących sprzedaży przedsiębiorstw lub udziałów
(akcji) sprzedawca zobowiązuje się, iż określone osoby trzecie będą zachowywały
się w określony sposób. Po pierwsze, sprzedawca zazwyczaj zobowiązuje się, że w
okresie między podpisaniem przedwstępnej umowy sprzedaży lub umowy o skutku
zobowiązującym, a zamknięciem transakcji nie tylko on, ale również podmioty z
nimi powiązane, nie będą dokonywały określonych czynności prawnych (np. nie
będą zbywać istotnych składników majątkowych). Po drugie, w przypadku gdy w
umowie przewidziany jest zakaz konkurencji wiążący sprzedawcę zakaz ten
rozciąga się na inne podmioty – członków rodziny, gdy sprzedający jest osobą
fizyczną, lub spółki powiązane ze sprzedającym, gdy jest osobą prawną. Często
te osoby trzecie nie są związane ze sprzedawcą węzłem obligacyjnym, który
pozwalałby sprzedawcy na wymuszenie określonego zachowania zagwarantowanego
kupującemu. W wyjątkowych tylko przypadkach węzeł taki wiąże kupującego z osobą
trzecią. Cel rozszerzenia zobowiązań na osoby trzecie jest oczywisty. Tylko
dzięki temu można zapewnić, że sprzedający nie obejdzie w prosty sposób zakazów
i nakazów wynikających z umowy.
Stanowisko SN
W
wyroku z dnia 9 października 2014r. (sygn. akt IV CSK 29/14) Sąd Najwyższy
przyjął stanowisko, które podważa skuteczność takich zobowiązań umownych.
Strony w umowie sprzedaży udziałów umówiły się, że przez okres nie krótszy niż
trzy lata ani sprzedawca osobiście, ani jego małżonek, zstępni, ani podmioty, w
których on, jego małżonek lub zstępni posiadają udziały, bądź na rzecz których
wykonują pracę, nie będą prowadzić działalności w zakresie związanym z
produkcją osłonek. Zakaz ten został naruszony przez członków rodziny
sprzedawcy. Sąd Najwyższy orzekł, że zawarty w umowie zakaz konkurencji w
zakresie w jakim dotyczył osób trzecich jest nieważny. Sąd uzasadnił swoje
stanowisko w następujący sposób. Po pierwsze, uznał, że dla skuteczności zakazu
konieczne jest by kupującego lub sprzedawcę łączył z członkami rodziny
sprzedawcy stosunek zobowiązaniowy „w
każdym wypadku zawarcia umowy o
świadczenie przez osobę trzecią musi występować w „tle” przynajmniej jeden
stosunek uzasadniający gospodarczo przyrzeczenie świadczenia osoby trzeciej
przez przyrzekającego. Zarówno powoda, jak i pozwanego nie łączyło z osobami
wymienionymi w umowie żadne zobowiązanie do powstrzymania się od działalności
określonej w tej umowie. Z tego względu nie jest możliwe kreowanie gwarancyjnej
odpowiedzialności pozwanego”. Sąd zgodził się z argumentem kupującego, że
stosunek prawny pomiędzy wierzycielem (kupującym) i osobami trzecimi (członkami
rodziny sprzedawcy) nie musi istnieć w chwili zawarcia umowy o świadczenie
przez osobę trzecią, a dłużnik (sprzedawca) może zobowiązać się, że osoby trzecie
dopiero w przyszłości zaciągną zobowiązanie wobec wierzyciela. Uznał jednak, że
„z treści klauzuli § 6 umowy łączącej
strony żaden taki obowiązek nie wynika”. Po drugie, Sąd uznał, że
zobowiązanie w tym kształcie narusza swobodę umów: „Celem zobowiązania, wynikającego z zawartej przez strony umowy było
wykreowanie gwarancyjnej odpowiedzialności pozwanego za zachowania osób
trzecich bez istnienia stosunku zobowiązaniowego pomiędzy tymi osobami a
dłużnikiem, lub wierzycielem. Cel tego zobowiązania sprzeczny był wobec tego z
naturą zobowiązania, jaka wynika z treści przepisu art. 391 k.c.” W tym
kontekście dokonał oceny racjonalności zobowiązań zwartych w umowie: „Zobowiązanie powinno cechować się
racjonalnością i użytecznością. Za sprzeczną z tymi cechami należy uznać umowę
zobowiązującą dłużnika do spowodowania określonego stanu rzeczy, na który nie
ma wpływu. W okolicznościach tej sprawy było tak z uwagi na nieistnienie
stosunku zobowiązaniowego.” Sąd odrzucił argumenty pozwanego o powszechnym
stosowaniu tego typu postanowień umownych w praktyce kontraktowej wskazując, iż
„występująca w obrocie gospodarczym
praktyka zawierania umów zabezpieczających interesy nabywców przedsiębiorstw w
sposób określony w rozważanej klauzuli, do której odwołuje się skarżący, nie
może umów tych legitymizować, skoro sprzeczne są one z normami prawnymi.”
Dlaczego nie można się
zgodzić z SN
Stanowisko
Sądu Najwyższego nie zasługuje na aprobatę ani na płaszczyźnie dogmatycznej,
ani pragmatycznej. Wykładnia in favorem
contractus nakazuje uznać że
sprzedawca w umowie sprzedaży zobowiązał się do tego, że członkowie jego
rodziny zaciągną zobowiązanie, że nie będą konkurować z kupującym oraz, że
wykonają to zobowiązanie. Jest to jedyna racjonalna interpretacja zawartego w
umowie zakazu konkurencji. Wywody Sądu o tym, że alternatywnie umowę ratowałoby
istnienie stosunku zobowiązaniowego między sprzedawcą i członkami jego rodziny
oparte są na nieporozumieniu. Słusznie w doktrynie podnosi się, że stosunek
miedzy dłużnikiem i osobą trzecią jest nierelewantny dla oceny zobowiązania, o
którym mowa w art. 391 Kodeksu cywilnego. Innymi słowy nie ma żadnego znaczenia
czy i na jakiej podstawie dłużnik może wymusić spełnienie zobowiązania przez
osobę trzecia na rzecz wierzyciela. Jeżeli zobowiązanie nie zostanie spełnione
dłużnik odpowiada wobec wierzyciela na zasadzie ryzyka. Idąc dalej, nawet gdyby nie zgodzić się z powyższą
kwalifikacją umowy będącej przedmiotem sporu i gdyby uznać, że umowa ta nie
spełnia wymogów określonych w art. 391 Kodeksu cywilnego, to i tak byłaby ona
dopuszczalna w świetle zasady swobody umów. Wywody Sądu Najwyższego mające na
celu wykazanie, że jest inaczej, są tak zdawkowe, że trudno się do nich
odnieść. Sprowadzają się one w istocie do powtórzenia tych samych argumentów,
które były podstawą uznania, że umowa ta narusza przepis art. 391 Kodeksu
cywilnego. Co ciekawe, wywody te wydają się być sprzeczne ze stanowiskiem jakie
Sąd Najwyższy zajął w wyroku z dnia 12 lutego 2010 r. (sygn. akt I CSK 311/09),
gdzie przekonująco wskazał, iż „możliwe byłoby zawarcie takiej ogólnej umowy
gwarancji, w której przyrzekający mógłby przyrzec wierzycielowi, że wskazana
osoba trzecia zachowa się w odpowiedni sposób. (…) Jeżeli taki wariant
zobowiązania się gwaranta nie mieści się de lege lata (…) w przewidzianych w art. 391 k.c. dwóch wariantach umowy o świadczenie przez osobę trzecią, to na
takie ukształtowanie umowy pozwala art. 353 (1) k.c.” Czytając zawarte w omawianym
orzeczeniu wywody na temat praktyki kontraktowej i racjonalności klauzuli o
zakazie konkurencji trudno orzec, czy są one rezultatem nonszalancji wobec
potrzeb uczestników obrotu, czy też raczej wynikiem ich niezrozumienia.
Praktyczne rozwiązania
problemu
Pozostaje
mieć nadzieję, że omawiany wyrok był jednorazowym „wypadkiem przy pracy” i nie
zapoczątkuje trwałej linii orzeczniczej. Dopóki jednak kwestia ta nie zostanie
wyjaśniona praktykom przygotowującym umowy sprzedaży przedsiębiorstw lub
udziałów (akcji) zostają trzy rozwiązania. Po pierwsze, można zapewnić żeby już
w chwili podpisania umowy przedwstępnej lub zobowiązującej osoby trzecie
zaciągnęły zobowiązanie wobec kupującego, lub by stały się stroną tej umowy i
zobowiązanie zaciągnęły w umowie. Takie rozwiązanie może być jednak w praktyce
uciążliwe, lub niemożliwe. Dlatego drugim rozwiązaniem jest by w sytuacji, gdy ani
sprzedawcy, ani kupującego nie łączy z osobami trzecimi żadna umowa, to zamiast
posługiwać się zwyczajowymi formułami, że „osoba
trzecia nie będzie prowadzić działalności konkurencyjnej” lub „sprzedawca spowoduje, że osoba trzecia nie
sprzeda swojej nieruchomości” wskazać w umowie, że sprzedawca zobowiązuje
się, iż osoba trzecia zaciągnie wobec wierzyciela zobowiązanie o określonej treści (np. zobowiązanie
do powstrzymywania się do działalności konkurencyjnej) oraz, że zobowiązanie to
wykona. Taka formuła, choć nieco sztuczna, powinna uratować umowę przed zarzutem,
że między wierzycielem, a osobą trzecią nie ma żadnej więzi obligacyjnej.
Wydaje się, że w omawianej sprawie podobne zaklęcie uratowałoby klauzulę umowną
będącą przedmiotem sporu. Po trzecie, warto rozważyć poddanie sporów
wynikających z umowy pod rozstrzygnięcie sądu polubownego. Nie daje to
oczywiście gwarancji, że klauzule takie jak omawiana tutaj nie zostaną zakwestionowane
przez arbitrów. Jeżeli jednak strony wybiorą arbitrów mających doświadczenie w
transakcjach M&A ryzyko podważania klauzul, które są rynkowymi standardami,
i które są niezbędne dla prawidłowego zabezpieczenia ryzyk kontraktowych w
takich transakcjach, jest zdecydowanie
mniejsze.
Artykuł ten ukazał się w "Rzeczpospolitej" z 5 marca 2015r.
Subskrybuj:
Posty (Atom)