W zeszłym tygodniu przed Sądem Najwyższym USA odbyła się rozprawa w sprawie dotyczącej zgodności z Konstytucją Stanów Zjednoczonych ustawy o powszechnym ubezpieczeniu medycznym, The Affordable Care Act zwanej potocznie Obamacare. Na stronie internetowej amerykańskiego Sądu Najwyższego można znaleźć nagranie oraz protokół z tej rozprawy.
Ciekawe jest porównanie przebiegu tej rozprawy z rozprawami przed polskimi sądami. Polskich prawników uderzyć może zaangażowanie sędziów w rozprawę. Wystąpienia stron przerywane są co chwilę pytaniami ze strony sędziów. W praktyce wystąpienie strony w amerykańskim sądzie polega głównie na udzielaniu odpowiedzi na pytania sędziów. Tymczasem w polskim sądzie pełnomocnik rzadko pytany jest o cokolwiek. Większość rozpraw apelacyjnych lub kasacyjnych polega na rytualnym przedstawieniu stanu sprawy przez sędziego, a następnie na wystąpieniach pełnomocników, co do których nikt nie ma żadnych pytań. Trochę lepiej sprawy mają się w arbitrażu, choć w praktyce spotkałem się już z sytuacją, gdy mimo dużych kontrowersji prawnych i wielomilionowej wartości przedmiotu sporu arbitrzy uznali, iż jakiekolwiek pytania do pełnomocników są zbędne.
Praktyka zadawania pytań prowadzi do tego, iż rozprawa ma formę dialogu między sądem i pełnomocnikiem. Dzięki pytaniom sędziowie są w stanie lepiej zrozumieć argumenty strony jak również łatwiej mogą znaleźć w nich luki i słabe strony. Strony też na praktyce tej zyskują. Pełnomocnicy nie muszą, tak jak w polskim sądzie, domyślać się, które aspekty sprawy są dla sędziów istotne. Dzięki pytaniom ze strony sędziów są w stanie w pełni przedstawić swoją argumentację w tym zakresie, który będzie ważny przy orzekaniu.
Różnice, o których tutaj mowa nie wynikają z odmienności systemów prawnych. Żaden przepis nie zakazuje polskim sędziom zadawania pytań pełnomocnikom stron. Zdarza się, choć niezbyt często, iż w polskim sądzie pełnomocnicy zasypywani są gradem pytań. Pytanie skąd biorą się takie różnice należy do zakresu socjologii prawa i nie mam na nie satysfakcjonującej odpowiedzi. Moja robocza odpowiedź brzmi tak: polska kultura prawna nie jest kulturą opartą na dialogu i wymianie argumentów, lecz na autorytecie i autorytatywnych wypowiedziach. Na polskich uniwersytetach podstawową formą przekazywania wiedzy są wykłady, w trakcie których profesor opowiada (lub czyta ze swojego podręcznika) o zagadnieniach prawnych. Tymczasem na amerykańskich uczelniach większość zajęć prowadzi się „metodą sokratyczną” tj. przez zadawanie studentom pytań, które mają ich nakierować na właściwy tok rozumowania. W polskiej kulturze prawnej dominuje wiara, że na większość pytań prawnych jest jedna właściwa odpowiedź, nie zaś, iż „właściwych” odpowiedzi może być kilka, a „prawda” rodzi się w wyniku wymiany argumentów. W tej sytuacji, ten kto ma w Polsce autorytet (czy to autorytet epistemiczny jak profesor prawa, czy też autorytet deontyczny jak sędzia) nie widzi najczęściej powodu, by swoje jedynie słuszne poglądy z kimkolwiek konfrontować, ani też by kogokolwiek pytać o zdanie.
Na koniec hollywoodzkie przedstawienie „metody sokratycznej” na wydziale prawa Uniwersytetu Harvarda (z 1973 roku):
Znakomity wpis :) Całkowicie się zgadzam. Inaczej jest chyba tylko w Trybunale Konstytucyjnym. Kiedy tam występowałem, byłem zaskoczony tym, jak szczegółowe pytania potrafią zadać sędziowie. W sądach powszechnych "przepytywanie" zdarzyło mi się zaledwie kilka razy w życiu. Co więcej sędziowie są często oburzeni jeśli ja proszę sąd, żeby zapytał pełnomocnika np. o podstawę prawną roszczenia (zdarzały się sytuacje, gdzie nie wiadomo było skąd wynika roszczenie). Sądy zwykle stwierdzały, że nie ma takiej procedury, a sąd nie ma takiego obowiązku.
OdpowiedzUsuń